• Tłumacz języka migowego
Pożary filmowe Paweł Rochala

Tylko dla odważnych (2017)

16 Sierpnia 2022

Film oparto na faktach. Ma świetnych aktorów i bardzo wysokie oceny. Czyżby wreszcie udało się zerwać z patetyczno-infantylnym przekazem?

Szansa na to była znaczna, ale zagrożenie również: wszak nie co dzień ginie naraz w ogniu aż dziewiętnastu strażaków! Przecież jesteśmy zawodowcami. Zajrzyjmy, co i jak tam pokazano. Kto wie, może nawet dowiemy się, po co?

Camera! Action!

Od pierwszych scen filmu [1] nie dość, że widzimy walkę z pożarem, to jest ona przedstawiana z przymrużeniem oka. Rura wysysa wodę z przydomowego basenu - to śmigłowiec w zawisie nabiera ją do zbiornika, właściciel basenu unosi kciuk. U nas w ślad za pobraniem wody do bambi bucket z jakiegoś stawu idzie natychmiast skarga, że zagarnięto całą tonę ryb... Swoją drogą przecież rura z tego śmigłowca ma dobre kilkanaście metrów. Azaliż mieliby Amerykanie aż tak silne podciśnienie?!...

Jednak film nie opowiada o lotniczych działaniach, choć występują one w nim na kilka sposobów, zawsze w sposób adekwatny do sytuacji. Chodzi o pokazanie pracy strażaków naziemnych.

Pożar szaleje już kilka kilometrów od miasta, trwa walka o to, by go bliżej nie dopuścić. W dalszych epizodach ten wzięty z życia schemat działania jest powtarzany - strażacy gaszą lasy nie po to, by ocalić drzewa, tylko by nie spłonęły siedliska ludzi.

Nasi strażacy to oddział półprofesjonalny. Dostają zadania drugorzędne, takie jak dogaszanie przeciwognia wzniecanego przez jednostki profesjonalne. Strażacy tego rodzaju nie używają wody do gaszenia pożarów. Zawczasu na drodze rozwoju płomieni typuje się obszar do zniszczenia, dokonuje zrywki drzew i karczuje krzewy. Czego nie da rady odciągnąć - spala się, dogasza to, przeoruje. Pożar dochodzi do takiego miejsca i gaśnie sam. Lotnictwo trzyma w ryzach skrzydła ognia bądź wybraną linię gaszenia.

To połączenie technik jest bardzo skuteczne, niemniej trudne, również w zakresie koordynacji działań kilkuset osób. Jednocześnie oddziały mają znaczną samodzielność w realizacji zadań, a we wszystko wtrąca się wiatr.

Oddział bohaterów filmu zawsze ma trzymać się na uboczu lub z tyłu. Propozycja jego dowódcy, by wszedł na pierwszą linię i wykonał pas przeciwpożarowy na drodze pożaru do miasta, spotyka się z odmową - tym zajmie się superjednostka. Superjednostka jednak postąpiła inaczej, więc w następnej scenie widzimy pożar trawiący przedmieście i kilka oddziałów leśnych maszerujących mu na spotkanie pod prąd panicznej ewakuacji.

Pojawiają się utarczki dowódcy oddziału z władzami macierzystego miasta, by podnieść status jednostki. Problem jest palący, bo jednostka traci ludzi przechodzących do oddziałów profesjonalnych z dwa razy wyższą pensją. W sumie jest na to dofinansowanie zgoda pod warunkiem uzyskania certyfikatów. Zatem nasi strażacy starają się o spełnienie trudnych kryteriów: uzupełniają stany osobowe, usilnie ćwiczą („Sto pompek!” - pada rozkaz), w kilkanaście sekund nakładają na siebie chroniące przed ogniem kokony ze sreberka i jeżdżą od pożaru do pożaru... To znaczy widzimy wyjazdy i przyjazdy, bo pożary znikają nam z pola widzenia, żebyśmy się za nimi stęsknili. W to miejsce dostajemy parę męskich sporów, a nawet bójki. Niestety, niczego już nie pokazuje się z przymrużeniem oka. Zwłaszcza nikt ani razu nie ośmiela się zakpić z napuszonych bohaterów z superjednostek. Widz za to nabiera pewności, że gdyby tylko pozwolono, dowódca tej niedocenianej zdmuchnąłby z nią pożary w całym stanie.

Wreszcie grupa strażaków zostaje superjednostką, przybierając nazwę Granite Mountain.

Superjednostka

Granite Mountain dostaje poważne zadania, za czym idzie zmiana w naszym widzeniu pożarów. Wreszcie widzimy je konkretnie. Z daleka są to słupy dymu sięgające pułapu kilku kilometrów we wszelkich odcieniach szarości, a z bliska kłęby dymu i ognia. Właśnie tak, z mnóstwem dymu, płoną ciała stałe pochodzenia organicznego.

Członkowie "Granite Mountain" obserwują wroga ze zbocza góry / fot. kadry z filmu "Tylko dla odważnych"Dotychczas widzieliśmy nieco znudzonych strażaków dogaszających to, co pozostało po pożarze. Rozmawiali, żartowali, nie zawsze te żarty były śmieszne. Od tej chwili dostajemy modelowe przykłady szkolenia w gaszeniu lasów na sposób amerykański, bo działania strażaków nabierają sensu, rozmowy też. Strażacy gaszą głównie przy użyciu zapalarek. Tną drzewa, spychając je poza strefę celowego zniszczenia, podpalają pasy ściółki i motyczą ją rydlami. W tle widać spychacze i koparki. Wreszcie dostajemy przykład gaszenia przeciwogniem, imponujący i ryzykowny. Pokazano działanie na dwóch stokach wzgórza jednocześnie - oczywiście w zmniejszonej skali, by kamera mogła objąć całość swoim okiem, ale modelowo przejrzysty. Brawo!

Wrażenie robiły pogorzeliska widziane nocą z oddali, choć nijak nie wyjaśniono, jakim sposobem strażacy obozujący w ich sąsiedztwie, przy ogniskach, pośród niespalonego lasu, mogą się czuć bezpiecznie.

Ale… Scenarzystów zaczyna już ponosić. Widzimy pożar nad krawędzią Wielkiego Kanionu Kolorado. Wyraźnie sam szedł w stronę krawędzi, po co więc go tam zaganiano? Spadające w mgłę kanionu, płonące drzewa wybuchały ogniem po uderzeniach o skały - to przesada, ale powstały piękne zdjęcia. Oglądający spektakl strażacy wznoszą okrzyki. Nigdy nie mają dosyć, prawda?...

Aż nadszedł katastrofalny pożar.

Fatalny dzień

Nasi strażacy znaleźli się na wzgórzu stojącym na drodze rozwoju pożaru. Mieli je spalić. Gdy do tego przystąpili, nadleciał niewielki samolot i im ten ogień zgasił. Zmartwili się, „bo teraz nic tu się nie zapali” - no tak, ale w pasie 50 x 150 m ogarniętym zrzutem. Dlaczego nie zeszli 50 m niżej i nie wzniecili przeciwognia - nie wiadomo. Woda odparowałaby w tym upale, zwłaszcza podgrzana ogniem od dołu. Mieli czas, ale czekali na rozwój sytuacji, z zamiarem wycofania się na drugą linię. Nie prowadzili korespondencji z sąsiadami, tylko niewyraźnie dogadywali się z dowództwem, gdyż łączność była słaba. Dowódca zachodził w głowę, co robić dalej, tymczasem wysłał czujkę, czyli strażaka, który miał pilnować nadchodzącego ognia z przeciwnej strony góry. Niemniej jednak nie poszli za nim i nie dokonali zniszczenia wierzchołka góry po stronie suchej.

Tymczasem pożar, odległy od czujki grubo ponad kilometr, nie wyglądał groźnie do czasu, aż wiatr przybrał na sile do 50 km/h. W parę chwil horyzont zakrył się gęstym dymem. Zwiadowca zameldował o tym dowódcy, na jego rozkaz zeskoczył ze skały i ledwie uciekł, bo pożar już go ogarniał. Zabrał szczęśliwca spośród płonących krzaków do samochodu miejscowy strażak, który słyszał jego korespondencję. Dziwne, że pożar w kilkanaście sekund dokonał skoku o półtora kilometra - chyba że ktoś tam przysnął w cieniu i dał się zaskoczyć...

Dowódca wszedł na górę, żeby przyjrzeć się zagrożeniu. Widział odjeżdżające samochody strażackie, uciekające drogą wzdłuż szybko postępującego frontu ognia, do którego pomruczał: „Nikt cię nie gasi…”. Po czym grupa poszła gdzie indziej, na teren poprzednio spalony, ale spokojnie, bo ich żaden ogień, tak groźny dla kolegi, nie poganiał. Granite Mountain osiągnęli jakąś spaloną ziemię. Tam znaleźli czas na odpoczynek i dowiedzieli się, że ewakuacja obejmuje kolejne strefy, bo gnany burzą ogień jeszcze bardziej przyspiesza. Burzy tej nam nie pokazano, tylko obrazy gwałtownej ucieczki strażaków z zadymionej równiny za wzgórzami, z porzucaniem pojazdów.

Dowódca postanowił iść do bazy, którą była farma widoczna w oddali, w dolinie, o kilometr. Zeszli w szeroki parów ku niej prowadzący, porosły kilkumetrowymi krzewami iglastymi.

W pułapce ogniowej

Żeby uwierzyć w to, co potem się stało, należałoby przyjąć, że pożar szedł z prędkością ok. 150 km na godzinę, co oznaczałoby łamanie drzew i przewracanie samochodów. Możliwe, zwłaszcza w Ameryce, niemniej jednak cały czas widzimy, że gdziekolwiek Granite Mountain pójdzie, to zaraz jest tam pełne słońce, żadnych chmur poza dymowymi daleko za horyzontem i zero wiatru.

Ale jak zaskakiwać, to zaskakiwać.

Strażacy otoczeni przez płomienie nakryli się folią ochronną - nic jednak nie mogło już im pomóc / fot. kadry z filmu "Tylko dla odważnych"Problem w tym, że kiedy już strażacy weszli do parowu, a poza ruchliwym dowódcą przemieszczali się w tempie spacerowym, pożar doskoczył do nich w mgnieniu oka. Ogień brał się dosłownie znikąd, a jednocześnie zewsząd, bo ze wszystkich kierunków. Oto oczami dowódcy widzimy powstałą z nagła, bo ani smużki dymu wcześniej nie było, ścianę ognia za farmą, u wyjścia z doliny, podczas gdy przed chwilą płomienie znajdowały się daleko za plecami strażaków, na równinie, w kierunku przeciwnym. Nie jest przy tym zbyt wiarygodne (spośród świadków zdarzenia nikt nie ocalał), że szef strażaków zdążył dojść do farmy, tam zobaczył ścianę ognia, która pojawiła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, i dobiegł do swoich, którzy spokojnie za nim szli. Byłby więc jeszcze szybszy od tych pożarów, a przecież człowiek nie da rady biegać z poczwórną szybkością jelenia (200 km/godz.) w upale 40°C odcinków 500 m - a to nam zademonstrowano. Niemniej jednak grupa próbowała obronić się przed nadciągającym ogniem. Nadlatujący samolot nie zauważył ich przez dym i nie zrzucił na nich wody. Ani na nawrót samolotu, ani na karczowanie nie wystarczyło czasu. Pozostało nakryć się metalizowanymi kocami ratowniczymi.

Pożar w długiej, wąskiej, wznoszącej się dolinie śródgórskiej postąpił tak jak woda, gdy ma do czynienia ze zwężającym się spadkiem: nastąpiło spiętrzenie. Jak wodospad na zasadzie spadku, tak pożar na zasadzie unoszenia i różnic temperatur napędzał sam siebie. Nastąpił gwałtowny wzrost temperatury i rozgorzenie. Ogólny bilans temperatura-wiatr pogorszyła wielka powierzchnia jednoczesnego spalania. Nie ma gorszego pożarowo miejsca w lesie niż młodnik iglasty, a te krzaki, wśród których dziewiętnastu strażaków zaległo pod sreberkami w niemal równych szeregach, to podobne rośliny, tylko bardziej palne, bo pirofityczne.

Mało tego: z pożaru wybiegła bestia.

Potem śmigłowce znalazły wypalone szczątki strażaków.

Są jeszcze bardzo wiarygodne obrazy nadziei rodzin, bo przecież jeden ocalał, i rozpaczy prawie wszystkich, gdy okazało się, że ocalony nie jest ich bliskim.

Bestia, czyli patos

W odróżnieniu od innych twórcy tego filmu dobrze wiedzieli, co to jest promieniowanie, unoszenie i zadymienie. Pokazali, że jeśli ktoś z konieczności lub głupoty stanie pod wiatr wiejący z pożaru, nie daje sobie żadnych szans na jakiekolwiek racjonalne działanie. Obrazy pożarów i sposoby walki z nimi, poza manipulacją czasoprzestrzenią w ostatniej akcji, twórcy przedstawili bardzo solidnie, a nawet pieczołowicie. Stworzyli całkiem niezły film w warstwie fabularno-rodzinnej i niezrównany pożarowo. Ale… Pamiętamy, że dotychczas amerykańscy strażacy mówili w filmach o zaglądaniu w oczy ogniowej bestii. Tym razem twórcy filmu poszli poza wypowiedzi i utkali nie dość, że bardzo konkretny jej obraz, to w dodatku ze sztucznych płomieni. Po co?!

Demoniczny (nie)dźwiedź symbolizujący bezwzględną, niszczącą siłę ognia / fot. kadry z filmu "Tylko dla odważnych"W kontekście decyzji podjętych przez strażaków dosłowne pojawienie się metaforycznej bestii sprawiło, że zamiast przejąć się losem bohaterów, w jednej chwili poczułem się oszukany. I jako odtrutkę przypomniałem sobie pewien dowcip. Pani zapytała: „Dzieci! Jak nazywa się największy ssak drapieżny w naszych lasach?” Na to Jasio: „To jest dźwiedź!”. A pani: „Jasiu, to niedźwiedź!”. Chłopczyk się naburmuszył: „Jak to nie jest dźwiedź, to ja nie wiem!”.

Animowana bestia filmowców sylwetką odpowiada co do joty podgatunkowi dźwiedzia brunatnego, zwanego grizly. Po łacinie to ursus horribillis, czyli dźwiedź straszliwy - w wersji ogniowej tak ogromnie, że czyni zbędnym szereg przykrych pytań o znaczenie słów: brawura, kompleksy, poczucie ważności. Widz wie, że ten „nie”-„dźwiedź” to jednak nie sen, nie majak wywołany strachem, zmęczeniem czy zatruciem dymem, tylko dosłowny dźwiedź, tyle że ognisty. Tamci zginęli, bo przeżyć z nim spotkania nie mogli, a spotkania uniknąć było nie sposób.

Ktoś kiedyś trafnie napisał: „Już Gogol przenikliwie spostrzegł, że w poezji lirycznej fałsz zawsze ujawni się przez swoją nadętość” [2]. Jak widać, nie tylko w poezji patos pokazuje miejsca, w których twórca jest nieszczery. Bo to nie straszliwie kiczowaty dźwiedź z propanu stał za tragedią, tylko pospolity, jak to w jednym z filmów nazwano, „human error” [3]. W dodatku w liczbie mnogiej.

Human errors

Gdzieś tam szaleją sezonowe monsuny z ulewami, a w pustynnej i arktycznej części USA pożary. Zarówno na monsuny, jak i na te pożary oczekuje miejscowa roślinność - jako na żywioł niezbędny do przetrwania. W ogniowe siedliska wszedł biały człowiek, w dodatku zabudową skrajnie podatną na ogień, więc musi ofiarnie walczyć. Jak to robić, wiedzą strażacy leśnicy. Działają na granicy śmierci. To dlatego tak niechętnie rozdawane są certyfikaty.

Akcję, w której zginęło owych dziewiętnastu strażaków, opisał Marek Wyrozębski w artykule „Przegrana bitwa” (PP 3/2018). Według ustaleń oficjalnych w szybko zmieniającej się sytuacji wyższe dowództwo pozostawiło oddział Granite Mountain na linii mimo wycofania innych jednostek, tracąc z nim łączność zarówno radiową, jak wizualną. Niedoinformowany dowódca oddziału, gdy odzyskał względne rozeznanie w sytuacji, postanowił nadążyć za akcją. Poszedł na skróty. Poza protokołem mówiono jednak, że w obliczu pożaru nie do powstrzymania dowódca naruszył trzy zasady: opuścił miejsce bezpieczne (spalone), na długo stracił pożar z oczu i w konsekwencji poprowadził ludzi w źle rozpoznany teren. Już i tak szybki ogień przegonił ich, przyspieszając dodatkowo, bo pod górę, na zewnętrznych zboczach wzgórz otaczających parów, który stał się centrum burzy ogniowej.

Filmowe ukazanie przebiegu ostatniej akcji Granite Mountain dziwnie przypomina dramaturgią bitwę nad Little Big Horn z 1876 r. Były generał George A. Custer (zasłużenie ostatnia lokata na roku w szkole wojskowej West Point) nie zaczekał na siły główne i uderzył siłą 250 kawalerzystów na indiański obóz z 2 tys. wojowników. Atak przeszedł gładko w ucieczkę po sąsiednich wzgórzach, aż żołnierze ułożyli się w obronie okrężnej za rumakami i wszystkich wystrzelano - ocalał tylko jeden poraniony koń, który potem, przez swe męstwo, zaliczył wiele defilad. W USA Custer do dziś uchodzi za wielkiego bohatera. Dobrze pokazano tę bitwę w filmie „Mały Wielki Człowiek” [4]. Klęska nie była bowiem wynikiem szaleństwa czy pomyłki wielkiego wodza, tylko braku zalet dowódczych ograniczonego w zdolnościach człowieka, który z roku na rok spadał w hierarchii wojskowej, więc usiłował coś udowodnić. I udowodnił

 

Przypisy

[1] „Tylko dla odważnych” (Only the Brave), reż. Joseph Kosinski, scen. Ken Nolan, Eric Warren Singer, USA (2017).

[2] Benedykt Sarnow, „Przypadek Mandelsztama”, przeł. Henryk Chłystowski, w: Literatura na Świecie” nr 5-6 z 1986 r., s. 113

[3] „Wróg nr 1” (Zero Dark Thirty), reż. Kathryn Bigelow, scen. Mark Boal, USA (2012)

[4] „Mały Wielki Człowiek” (Little Big Man), reż. Arthur Penn, scen. Calder Willingham, USA (1970).

Paweł Rochala Paweł Rochala

st. bryg. w st. sp. Paweł Rochala jest pisarzem, autorem powieści historycznych i opracowań popularnonaukowych

do góry