• Tłumacz języka migowego
Pożary filmowe Paweł Rochala

Ognisty podmuch (1991)

20 Maja 2022

Studia pożarnicze to również filmy w studenckim Dyskusyjnym Klubie Filmowym. Dawały wiele satysfakcji, gdyż koledzy sprowadzali produkcje uczciwe intelektualnie. Nawet gdy czasami zdarzało się coś mniej ambitnego, reakcje widowni gwarantowały niezły ubaw. Ale zdarzył się „Backdraft”.

Był to film o dzielnych, amerykańskich strażakach. Jedną z głównych ról odgrywał ogień. Podano elementy naukowe z wiedzy o pożarach. Wśród gwiazd pojawił się Robert de Niro, opromieniony sławą po „Ojcach chrzestnych”.

Cóż, byłem wówczas na auli, na chwilę zmienionej w salę kinową. Film zapowiadano jako wielką niespodziankę dla podchorążych, zafundowaną przez władze uczelni. Podejrzewałem, o jakie dzieło chodzi, ale pewności nie miałem. Gdy doszło do mnie, co jest niespodzianką, zakipiałem młodzieńczym gniewem, po czym opuściłem zgromadzenie, upewniwszy się tylko, że nie ma służbowego przymusu oglądania.

Strażacy niemal toną w ogniu, a jednak nie potrzebują zabezpieczenia dla twarzy…/ fot. kadr z filmu Dlaczego? Bo wcześniej kilkukrotnie widziałem reklamy tego dzieła. Wystarczyły mi, żeby się zorientować, że jest kinem kategorii B pod każdym względem: zaprezentowania strażaków, ognia i nauki o pożarach. Bo jeszcze przed ujrzeniem reklam filmu doświadczyłem paru pożarów wewnętrznych. Przy jednym z nich odczułem na własnej skórze, co to jest para wodna, a horrory filmowe ze strasznych stały mi się zaledwie obrzydliwymi.

Czemu więc teraz „Backdraft”? Powody są istotne. Numer majowy zobowiązuje do opisania filmu prawdziwie strażackiego, a niektórzy koledzy nalegali, bo swego czasu film im się podobał i chcieliby wiedzieć, czy słusznie. W dodatku dla wielu nastolatków owe dzieło stało się powodem do bycia strażakiem.

Na tę okoliczność film obejrzałem teraz, po 30 latach… Koledzy i koleżanki! Wybaczcie, ale czas najwyższy rozwiać dziecinne złudzenia.

Pomysły scenarzystów

Ponad 2000 lat temu słynny rzymski orator, prawnik, a zarazem marny polityk Marek Tulliusz Cycero (czyli Groszek) podczas jednej z mów prawniczych wspomniał o przemówieniu adwersarza: „Czuć je lampką oliwną”. Rozbawił kolegium sędziowskie, tudzież publiczność, do łez - bo na smakowite rozprawy Rzymianie przychodzili tłumnie, by się dobrze bawić, a sprawy z udziałem Marka Groszka zawsze cieszyły się powodzeniem. Przeciwnik się nie pozbierał, bo w kilku słowach wykazano mu, że nocy nie przespał, a i tak nie wyszło.

Niestety, scenariusz filmu „Backdraft” szeleści papierem, chwilami już nie tym do pisania, tylko ściernym. Jest zlepkiem sztampowych filmowych chwytów, dotyczących: bohaterstwa, odwetu, ostatniego żywego, poświęcenia i odwagi. Przebrano to w efekciarską, absolutnie nieuczciwą dekorację pożarową. Żeby na tym twórcy poprzestali, byłoby znośnie, wyszedłby niezły film dla dwunastolatków. Tym znośniej, że Robert De Niro miał do odegrania co prawda krótką, niemniej jednak bardzo ważną rolę - kazał głównemu bohaterowi zdjąć pokrywę z metalowego pojemnika na śmieci. Poza tym coś skrobał scyzorykiem po zgliszczach i pod gniazdkami elektrycznymi.

Niestety, jak to zwykle bywa, scenarzystów i producentów poniosło, a w ślad za nimi fachowców od efektów specjalnych, którzy wszystkie zdarzenia pożarowe w tym filmie zakłamali, łącznie z najlepszym z nich, otwierającym. Nie chodzi tu tylko o sztampowe skrajności, typu: ktoś się potknął i od razu umarł, innemu spadła belka na głowę, lecz nadludzką siłą woli przeżył, albo ktoś wyciągnął rękę do spadającego, niestety mocarny palec serdeczny tym razem człowieka nie utrzymał (strażacy w filmie nie puszczają: jak spadamy, to razem). Chodzi o myśl przewodnią filmu, z którą już teraz należy się rozprawić - strażacy giną w pożarach, bo ogień, ich przeciwnik, jest myślącym bytem. To kłamstwo.

Myślący pożar

Zasadniczo główny bohater filmu, młody strażak, nie sprawia wrażenia mądrego człowieka, przygotowanego do służby, choć podobno ukończył jakąś „akademię”. W sumie jest to dorosły młodzieniec z umysłem wczesnego nastolatka. Tak stworzony, nadawałby się bardziej na postać komediową niż poważnego bohatera, który ma się zmierzyć myślącym ogniem, by zemścić się na nim za śmierć ojca - strażaka. Zresztą pomsty dokonuje codziennie drugi z synów poległego, identyczny zresztą jak ojciec, bo ten sam aktor. To jest dopiero ewenement! Nie musi zakładać aparatu powietrznego, zwyczajnie oddycha sobie dymem, a jak się mocno zaprze, to i ogniem! I w oczy nic go nie szczypie... Rozumiem, że twórcy jako grupę docelową filmu obrali uczniów lub absolwentów szkół podstawowych, tylko czemu chcieli ich wszystkich oszukać?

Kolejne uderzenie żywiołu, a było ich w filmie bardzo wiele/ fot. kadr z filmu A ogień w pożarach tego filmu był inteligentny i trochę jakby zawzięty, chytry. Niczym duch z horroru ścigał strażaka po korytarzach, przejściach, szybach windowych, zresztą innych strażaków też. Pojawiał się znienacka. Jak strażak wsadził gdzieś głowę, to natychmiast na jej spotkanie wyrastał płomień. Jedno trzeba bohaterowi filmu przyznać - miał niesamowity refleks. Ani razu płomień nie osmalił mu brwi ani grzywki. Ani rzęs. A po wielekroć próbował!

Ogień nie ze wszystkimi sobie tak pozwalał. Jak widział groźnego strażaka, czyli brata głównego bohatera, to uciekał. Chował się w ścianach. Niczego złego mu nie robił. Bo widzicie, wszedł taki nadczłowiek w rozpalony piec pożaru rozgorzeniowego (strażak cofnął się przed płomieniem, co przez 10 sekund był od jego twarzy o 10 cm - i nawet włosek się nie zesmażył ani pęcherzyka nie dostał na buzi), pobył tam jakieś pół minuty, po czym nie tyle nawet w aureoli, co w kłębach płomieni propanowych, wyłażących przez otwór drzwiowy, wyszedł z chłopcem pod pachą i toporem w drugim ręku. Ani on, ani dziecko nie doznali najdrobniejszych oparzeń!

Strażacy filmowi nazywali ogień pożaru bestią, potworem. Pytali się nawzajem (o żenado!), czy owej bestii zajrzeli w oczy. A bestia objawiała się niewielką ilością dymu poza budynkiem i morzami płomieni z gazu propanowego wewnątrz. Trochę dymu snuło się po korytarzach, ale w pomieszczeniach był tylko czysty płomień. W tym zawsze ten ogień, co miał podłe intencje - wzbogacony o dyskretny głos, takie trochę „wiuuu!”, jak u ducha, żeby widz nabrał przekonania, iż ma do czynienia z istotą żywą. Niezłe byłoby to w filmie satyrycznym, a przecież tu wszystko działo się bardzo serio. Dzieło absolutnie wyprano z wszelkiego dowcipu, wlewając w dziury po nim hektolitry patosu. Sceny tych pogoni po labiryntach nie były więc już nawet śmieszne.

Tymczasem żaden ogień nie myśli. Ma coś do spalenia - spala. Nie ma - gaśnie. Rządzą nim prawa naturalne, więc najczęściej rozwija się w górę, sporadycznie w dół. Jak mu człowiek zrobi drogi rozwoju, to się rozwija: kanałami, przestrzeniami międzystropowymi, wgryza się w palną izolację podtynkową czy do wnętrza ścian warstwowych. Nigdy nie działa w oderwaniu od paliwa, więc żeby się przemieszczać jak w filmie, musiałby zabierać je ze sobą. Może sięgnąć całkiem daleko jako warkocz ognia, gdy paliwo wydobywa się skądś pod ciśnieniem. Nie ma w tym jednak ani grama pomyślunku, chyba że jakaś istota ludzka to przemyślała albo nie przewidziała tego zawczasu.

Nie na ogień należy więc zrzucać winę za śmierć strażaka. Zawód jest ryzykowny, wypadki zdarzają się, również takie, jak przedstawiono w filmie, choć nie wyglądają aż tak spektakularnie. Zdarzają się zbiegi okoliczności, które naprawdę trudno przewidzieć. Ale, inaczej niż na filmie, pożary nie powstają po to, żeby strażaków zabijać. To nie pożary, tylko strażacy mają rozum, czyli zdolności do myślenia przyczynowo-skutkowego i abstrakcyjnego. Powinni więc nie tylko gruntownie znać zjawisko pożaru - od powstania przez rozwój po zgaśnięcie, ale też umieć tę wiedzę wykorzystać dla bezpieczeństwa własnego i osób ratowanych. Tudzież do ugaszenia pożaru.

Wiedza wszystkich strażaków filmowych o pożarach była żadna. Toteż ginęli.

Czwarte wymiary pożarów

Scenarzystów tak ponosiło, że po wejściu strażaków do pomieszczenia ogarniętego pożarem zmieniało ono wymiary. Okazywało się być zawieszone w jakiejś przestrzeni, gdzie za drzwiami otwierały się następne korytarze z drzwiami do innych pomieszczeń, nad ostatnią kondygnacją wyrastały wyżej położone, a pod nogami ziały pełne ognia czeluście tak głębokie, jak silosy po wystrzelonych rakietach balistycznych. Oczywiście płomień ganiał sobie dowolnie po tych wszystkich miejscach. Żeby było jeszcze bardziej niewiarygodnie, przy jednym z pożarów ogień wybił wszystkie okna na raz i wpadł z zewnątrz istną chmurą, choć przecież był pożarem wewnętrznym. Przeczekali, przeżyli, na którymś ubranie się zatliło.

Gdzie tu sens, gdzie logika? - zakrzyknął kiedyś Jasio z dowcipu. A przecież dałoby się pokazać klaustrofobiczny efekt pożaru wewnętrznego: proste pomieszczenie wydające się w zadymieniu labiryntem, cisza przejmująca grozą, a po rozwidnieniu zdziwienie, jakie małe były te odległości do przebycia. Ale do tego potrzeba odwzorowania prawdziwego pożaru, z dymem, który dusi i ogniem, który parzy.

Wiedza z filmu

W filmie próbowano pokazać i wyjaśnić (i to jedyny jego plus) zjawisko istotnie niebezpieczne dla strażaków gaszących pożary wewnętrzne. Polega ono na niespodziewanym wybuchu gazów pożarowych po otwarciu drzwi i wpuszczeniu powietrza do płonącego pomieszczenia.

Robert De Niro, jako Donald „Cień” Rimgale, bada pogorzelisko/ fot. kadr z filmuDzieje się to tak. W pożarze wewnętrznym tlenu ubywa w miarę spalania, ale temperatura rośnie, póki trwa spalanie. Jednocześnie gorący dym nie znajduje ujścia, więc przyrasta warstwą podsufitową prawie do podłogi. Jest ciągle dogrzewany pożarem, ściany nie odbierają od niego wiele energii. Nagrzewa więc wszystko, czego dotyka, do temperatury własnej, rosnącej aż do czasu zużycia tlenu poniżej wartości dającej możliwość spalania.

Nawet gdy zużyje się tlen, zanika tylko płomień. Obłok dymu nie wychładza się łatwo, a zanurzone w nim przedmioty palne ulegają rozkładowi termicznemu (ale jeszcze nie spalaniu) na czynniki pierwsze. Degradują się do postaci gazowej. Materiały pochodzenia organicznego uwalniają gazowe wodór i węgiel. Materiały pochodzenia nieorganicznego zaś, oprócz tych dwóch, również inne związki, jak chlor, ale też substancje z zawartością azotu i chloru, bardzo trujące. I jest oczywiście tlenek węgla, czyli produkt niepełnego spalania, aczkolwiek palny i trujący.

To wszystko jest mieszaniną palnych gazów, podgrzaną powyżej temperatury samozapalenia. Do tego, by się spaliło, potrzeba tylko tlenu, którego chwilowo zabrakło, bo ogień go zużył, a drzwi i okna pozostały zamknięte.

Jeśli otworzy się drzwi do takiego pomieszczenia, nastąpi wraz z dopływem powietrza rozpalenie przytłumionego pożaru. I jeśli mieszaniny gazów palnych będzie wystarczająco dużo, zapali się i ona. Zwykle to spalanie ma postać wybuchową, a więc gwałtownego powiększenia objętości strefy spalania. Nieostrożni strażacy miewają nieszczęście stać na jednej z dwóch dróg rozchodzenia się fali uderzeniowej i ognia - w drzwiach lub oknie. Dochodzi do poparzeń, pchnięć na ściany, ciężkich obrażeń, a nawet śmierci.

W filmie uczciwie pokazano, jak ostrożnie strażacy otwierają wszelkie drzwi, sprawdzając, czy nie są gorące. Jeden z nich nie sprawdził i wytrysk płomienia odrzucił go pod przeciwległe drzwi, zbił szybkę maski aparatu powietrznego, po czym jęzor ognia poparzył mu głowę całościowo, jakby przez dziurkę w szybce maski wstrzyknął benzynę. W dodatku pod hełm również. A przecież ta mieszanina wybucha tylko raz!

Nieścisłości było więcej, a właściwie - same. Otwarcie drzwi nie powinno oznaczać natychmiastowego wybuchu, bo chwilę zajmuje powietrzu dopłynięcie do pomieszczenia i wymieszanie się z gazem palnym. Innymi słowy: pożar musi zaczerpnąć tchu. Czasami jest to kilka sekund, czasem kilkanaście, czyli wystarczająco dużo, by uśpić czujność strażaka i by znalazł się on na drodze ogniowej pięści. Tymczasem filmowe zdarzenia mają tę właściwość, że otwarcie drzwi uruchamia jakiś detonator.

Faktyczny wybuch niesie przed sobą chmurę dymu, bo przecież pomieszczenie jest nim wypełnione całościowo. Na filmie zawsze był to czysty ogień, w jednym przypadku bardzo jasny.

No i jeszcze sprawa metalowego pojemnika z pokrywą, gdzie fachowiec od przyczyn pożarów (De Niro) zamarkował wybuch rozgorzeniowy. Może i wszystko w porządku, asystent (Baldwin) złapał za uchwyt pokrywy, uniósł ją, a ze środka buchnął płomień. Niestety, nie powinien tej pokrywy podnieść, tylko dotknąć i odskoczyć lub natychmiast ją upuścić z sykiem. Była metalowa, z uchwytem w postaci grzybka wytłoczonym w blasze, który byłby gorętszy niż pokrywka na garnku z wrzątkiem.

Zakończenie

Nawet wygłaszane teksty na temat przyczyny pożaru i jego rozwoju są rodem z wypracowania dziesięciolatka „Jak sobie wyobrażam dochodzenie popożarowe”. I cała reszta też, bo przez ponad dwie godziny dosłownie nikt nie powiedział niczego mądrego, spalono mnóstwo gazu płomieniami, które nikogo nie parzyły, dymu było jak na lekarstwo, a zwłoki ludzi traktowano jak rekwizyty - bez współczucia. Widać było sporo miotających się facetów w niedopiętych mundurach, którzy leją wodę, gdzie popadnie i rozwalają na swojej drodze, co się da. Zamiast istotnej informacji pożarowej serwuje się w nim zmyślenia nie dość, że funta kłaków nie warte, to jeszcze szkodliwe.

Dlatego ten film jest najgorszym z dotychczas omawianych pod względem pokazania pożarów i strażackiego zawodu. Jednocześnie w kategoriach uniwersalnych udowadnia, że nawet świetni aktorzy wypadną słabo, gdy nie dostaną nic porządnego do zagrania.

Kto chce, niech sobie obejrzy to na własną odpowiedzialność. Dowie się wtedy, kto był podpalaczem - bo i takie indywiduum zaistniało na sposób Deus ex machina.

Za podsumowanie niech posłuży cytat z literatury najwyższych lotów, będący recenzją obrazu tylko treściowo słabego, bo sztuką malarską i symboliczną wyrażono go najwyższą. Ma więc kolosalną przewagę nad „Backdraftem”. A jednak krytyki nie uniknął (Bolesław Prus, „Lalka”): (…) Matejko skończył malować bitwę grunwaldzką (duży to obraz i okazały, i tylko nie trzeba go pokazywać żołnierzom, którzy przyjmowali udział w bitwach).

Paweł Rochala Paweł Rochala

st. bryg. w st. sp. Paweł Rochala jest pisarzem, autorem powieści historycznych i opracowań popularnonaukowych

do góry