• Tłumacz języka migowego
Historia i tradycje Tomasz Banaczkowski

Czarne dni nad Wisłą

15 Grudnia 2022

Ogień daje życie i postęp, ma jednak oczywiście również drugie - niszczycielskie - oblicze. Od wieków płoną osady, miasta, wsie, lasy i pola, pałace, świątynie, gmachy publiczne i wszelkie wytwory rąk ludzkich. Donoszono o tych wydarzeniach w kronikach, relacjach, wspomnieniach, a później w wiadomościach prasowych, radiowych i telewizyjnych.

Spróbujmy zatem przypomnieć pożary z ostatniego 110-lecia w Polsce, które choć nie zawsze odbiły się szerokim echem, wstrząsnęły ludźmi i których skutki odmieniły życie lokalnych społeczności.

1921: płonie Pińsk

6 sierpnia 1921 r. pożar wybuchł w małej drewnianej budowli mieszczącej się na podwórku niewielkiego młyna parowego przy ulicy Dominikańskiej, w środku jednego z najstarszych miast kresowych Rzeczypospolitej - Pińska.

Wskutek długotrwałej suszy i wyjątkowo gwałtownej wichury ogień rozprzestrzenił się z nadzwyczajną szybkością. Płomienie przerzucane były ponad dachami kamienic i stawały się źródłem nowych zarzewi pożaru. Z tej przyczyny w bardzo krótkim czasie, bo zaledwie w sześć godzin, spłonęło około 400 budynków, w znacznej części murowanych. Ogień pochłonął najbogatszą, handlową część miasta. Spłonęło starostwo, komenda policji, poczta, trzy apteki, osiem hoteli oraz ponad 400-letni kościół franciszkanów wraz z klasztorem oraz synagoga.

Okazało się, że budulec pochodzący z funkcjonujących w okolicy cegielni był niskiej jakości, ponieważ glina zawierała dużą domieszkę marglu. Prawie wszystkie domy zbudowane z tej cegły nie wytrzymały warunków pożaru i paliły się niezgorzej od drewnianych.

Pożar przyniósł tak katastrofalne skutki, ponieważ ochrona przeciwpożarowa w Pińsku, tak jak na całych Kresach Wschodnich, była słabo zorganizowana i niedostateczne finansowana. Ówczesna prasa winą za tę tragedię obarczyła pińskich strażaków, piętnując nieudolność dowódców, brak wyćwiczenia załogi i ubogi osprzęt.

Ostateczne ogień zatrzymał się na gmachu gimnazjum, przy którym kilku wojskowych (a wśród nich, co wszędzie podkreślano, jeden Francuz) zorganizowało łańcuchowe podawanie wiader z wodą pobieraną z rzeki przez mieszkańców miasta.  

Utworzono komitet odbudowy miasta pod przewodnictwem starosty. Pomimo ciekawych planów uwzględniających rozwój po odtworzeniu spalonej części miasta decyzją rządu Pińsk został pozbawiony statusu stolicy województwa poleskiego - przeniesiono ją do Brześcia nad Bugiem.

1923: katastrofa w kopalni

20 września 1923 r. doszło do podziemnego pożaru w kopalni Reden w Dąbrowie Górniczej. Podczas prac wydobywczych przebito się do starego wyrobiska, uwalniając gazy i wywołując niewielki pożar. Kierownictwo kopalni zezwoliło jednak na kontynuowanie robót strzałowych, co doprowadziło do utworzenia kolejnej wyrwy w ścianie oddzielającej wypełnione gazem stare wyrobisko. Gazy zaczęły rozprzestrzeniać się na całą kopalnię i dotarły do chodnika, na którym gaszono właśnie wspomniany wyżej pożar. Ogień wybuchł z nową siłą i spowodował eksplozję, odcinając grupie górników drogę do szybu głównego. Zginęło 38 pracowników nocnej zmiany. Podczas akcji ratowniczej wydobyto ciała 27 ofiar. Do pozostałych 11 ciał udało się dotrzeć dopiero po kilku miesiącach, gdyż tyle czasu zajęło dogaszanie śmiercionośnego ognia.

Skala dramatu wymagała oczywiście wyjaśnienia przyczyn zdarzenia. Okazało się m.in., że kopalnia miała mało wydajny system wentylacyjny, ale bezpośredniego powodu wybuchu nie udało się ustalić. Według jednej z wersji - głoszonej zresztą przez dyrekcję kopalni - wina leżała po stronie ratowników, którzy mieli gasić pożar wodą i tym sposobem doprowadzić do eksplozji sprężonych gazów.

1927: ogień atakuje zamek

W 1927 r. zamek w Dzikowie (obecnie dzielnica Tarnobrzega) stanął w płomieniach. Wiązała się z tym tragedia śmierci ośmiu osób, które próbowały ratować bezcenne zbiory zamkowej biblioteki fot. NACNad ranem 21 grudnia 1927 r. płomienie pojawiły się w zamku Tarnowskich w Dzikowie (obecnie dzielnica Tarnobrzega). Prawdopodobnie ogień został zaprószony podczas podgrzewania zamarzniętych rur wodociągowych i początkowo rozprzestrzeniał się na strychu. Później objął niższe pomieszczenia zamku, gdzie zgromadzono cenne zbiory historyczne i artystyczne.

Płomienie dostrzegła około godz. 3.00 nad ranem służąca i obudziła mieszkającego w zamku bibliotekarza oraz nauczyciela w położonym nieopodal gimnazjum Michała Marczaka. Zdając sobie sprawę z zagrożenia dla bezcennych zbiorów kultury narodowej zgromadzonych w zamkowej bibliotece, starał się ratować je z pomocą służby, a potem także zaalarmowanych mieszkańców Dzikowa oraz uczniów gimnazjum, w którym uczył. Przybyła na miejsce straż pożarna gasiła pożar śniegiem - hydranty bowiem zamarzły...

Zbiory znajdujące się w bibliotece starało się ocalić 18 osób, w większości uczniowie gimnazjum, a wraz z nimi Alfred Freyer, lekkoatleta, ośmiokrotny mistrz Polski i 14-krotny rekordzista kraju w biegach na długich dystansach. Płonący strop biblioteki zapadł się, zabijając osiem osób, w tym Freyera. Część bezcennych zbiorów udało się uratować.

1929: zagrożona fabryka

Nowo powstałe samoloty, hale i maszyny wytwórni „Samolot” spłonęły 12 września 1929 r.  fot. NACWielkopolska Wytwórnia Samolotów „Samolot” była jednym z pierwszych takich zakładów w Polsce. Zajmowała się początkowo produkcją licencyjnych francuskich Hanriotów, z czasem w Poznaniu rozpoczęto także wytwarzanie maszyn szkolnych polskiego projektu.

12 września 1929 r. w wytwórni wybuchł pożar. Zniszczeniu uległy hale fabryczne, 10 gotowych samolotów oraz niedawno sprowadzone urządzenia do ich produkcji. Straty były tym poważniejsze, że część urządzeń nie była ubezpieczona. Pożar udało się ugasić dzięki wysiłkowi całej załogi, która wsparła strażaków w walce z żywiołem. Przyczyny tragedii nigdy nie udało się ustalić, choć prasa mocno lansowała tezę o sabotażu wysłanników zza zachodniej granicy

Po trzech miesiącach udało się odbudować wytwórnię. Niestety narastający kryzys gospodarczy i spowodowane pożarem wydatki zmusiły właścicieli do zamknięcia zakładów. Ostatnim zaprojektowanym w Poznaniu samolotem był treningowy BM-6, który nie zdążył już wejść do produkcji seryjnej. Niecałe 2 lata po pożarze, w marcu 1931 r., wytwórnia oficjalnie zakończyła działalność.

1939: pożar na Dworcu Głównym

6 czerwca 1939 r. o godz. 6.35 zawiadomiono telefonicznie Warszawską Straż Ogniową o pożarze na budowie Dworca Głównego. Zgłaszający przekazał, że płonie rusztowanie od strony Alej Jerozolimskich.

Akcją od samego początku dowodził komendant Stanisław Gieysztor, który przybył na miejsce zdarzenia z pierwszymi oddziałami. Walka z ogniem toczyła się na wysokości, istniała realna groźba zawalenia się poszczególnych segmentów. Część murów i ścian była w fazie budowy. Wokół palącego się budynku leżały materiały budowlane, co utrudniało strażakom dostęp do obiektu. Schody wewnętrzne nie były ukończone, co wykluczało możliwość przemieszczania się po nich. Płonąca termoizolacja, papa dachowa i smoła wydzielały duże ilości czarnego dymu, utrudniając widoczność i porozumiewanie się. Groźba zawalenia się pięter skłoniła dowodzącego do rozlokowania wokół budynku dodatkowych posterunków. Podczas akcji wystąpiły problemy z wodą. Mimo maszynowego zwiększenia ciśnienia strumienie wody nie radziły sobie z ogniem.  Nie było możliwości przystawienia drabin do ścian - nie pozwalały na to rusztowania i gęsty dym.

Niestety w czasie akcji poległ jeden ze strażaków, kilku było ciężko rannych. Bezpośrednie straty wyniosły, jak podawała prasa, od 2 do 3 mln zł.

Po zakończeniu akcji Stanisław Gieysztor podsumował postawę swoich podkomendnych słowami: Znam dobrze francuskich i niemieckich strażaków i wiem, jak świetnym sprzętem dysponują. Sam wymieniłbym się z nimi na niejedno, ale przenigdy na moich ludzi. Następnego dnia odbyła się uroczystość na placu Piłsudskiego. Premier Składkowski odznaczył Krzyżami Zasługi 62 strażaków. Trumnę zmarłego i odznaczonego pośmiertnie strażaka odprowadzono z honorami na cmentarz.

1960, 1975, 1976: trzy pożary kościoła

Spośród pożarów kościoła św. Elżbiety to ten, do którego doszło w 1976 r., zadał największy cios świątyni fot. arch. Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we WrocławiuII wojnę światową kościół św. Elżbiety we Wrocławiu przetrwał bez większych uszkodzeń. XIII-wieczna świątynia służyła również jako sala koncertowa, a jej drewniane organy z XVIII w. wykorzystywano w czasie festiwalu Wratislavia Cantans. Bogate wyposażenie kościoła i dużą część oryginalnej substancji budowlanej strawiły jednak trzy pożary. Pierwszy miał miejsce 4 czerwca 1960 r. - po uderzeniu pioruna spłonął szczyt wieży i został uszkodzony dach. Zostały one wyremontowane, lecz 20 września 1975 r. wieża ponownie zajęła się ogniem, a wraz z nią otaczające ją jeszcze drewniane rusztowanie. Całkowicie zniszczony został renesansowy hełm, kamieniarka wieży oraz najmniejszy z trzech dzwonów

Ostatni, najpoważniejszy w skutkach pożar - z 9 czerwca 1976 r. spowodował prawie całkowite zniszczenie drewnianego wyposażenia kościoła. Spłonęły organy, więźba dachowa, zawaliły się częściowo żebra sklepienia nawy głównej, a sklepienia popękały. Pękła również południowa ściana nawy głównej i odchyliła się od pionu. Odbudowy podjęto się dopiero w 1981 r., przez całe lata 80. postępowała bardzo powoli.

Do dawnego blasku bazylika wróciła dopiero w 1997 r., a 31 maja papież Jan Paweł II dokonał poświęcenia oddanej ponownie do użytku wiernym świątyni.

1961: tragedia w stoczni

22 stoczniowców pracujących na statku m/s Konopnicka zginęło na skutek pożaru. Tragedia wydarzyła się 13 grudnia 1961 r.  fot. Topory, Wikipedia (CC BY-SA 3.0)Do pożaru na pokładzie statku MS Maria Konopnicka w basenie portowym Stoczni Gdańskiej doszło 13 grudnia 1961 r. podczas prac przy rurociągu, który dostarczał paliwo do agregatu prądotwórczego. Rurociąg został odłączony, by można było uszczelnić kilka nieszczelnych spoin i agregat przestał działać. Pracujący w pobliżu stoczniowiec, chcąc przywrócić dostawę energii elektrycznej z agregatu, odkręcił zawór doprowadzający ropę do spawanego rurociągu. W rezultacie ropa zapaliła się od płomienia palnika, oblała spawacza, który zginął na miejscu i płonąc, zaczęła wylewać się z nieszczelnego rurociągu.

Gdy płonąca ropa wywołała pożar, stoczniowcy zaczęli uciekać z wnętrza statku, zamykając za sobą włazy i drzwi, aby zahamować szerzenie się pożaru. 21 z nich nie zdążyło uciec, bo ognista ciecz odcięła im drogę - schronili się w maszynowni. Kiedy strażacy dotarli na miejsce, okazało się, że nie mają wystarczającego wyposażenia, aby ugasić pożar i dotrzeć do stoczniowców. Uwięzieni ludzie młotami uderzali w poszycie statku - dzięki temu ratownicy wiedzieli, gdzie się znajdują.

Istniała możliwość uratowania stoczniowców przez wypalenie w poszyciu statku otworu ewakuacyjnego, jednak nikt z dyrekcji stoczni nie zaryzykował podjęcia samodzielnej decyzji, by to zrobić. Zamiast tego czekano na decyzję z Warszawy. Kiedy ta nadeszła, było już za późno, ponieważ stoczniowcy zginęli z braku tlenu - zużył go pożar szalejący w zamkniętym wnętrzu statku. Ogółem w katastrofie straciły życie 22 osoby.

Od tamtej pory we wszystkich nowo budowanych statkach na zewnętrznej stronie kadłuba oznacza się miejsce, w którym w razie wypadku można wyciąć otwór ewakuacyjny, nie uszkadzając konstrukcji i urządzeń.

1982: żywioł pokonany w Pollenie

Warszawska Pollena Aroma, produkująca syntetyki i kompozycje zapachowe dla przemysłu farmaceutycznego i kosmetycznego, była monopolistą w kraju. 1 maja 1982 r. doszło do pożaru, który stworzył zagrożenie nie mniejsze niż pamiętany wciąż żywo dramat z Czechowic-Dziedzic. Nagromadzenie materiałów niebezpiecznych w połączeniu z procesami technologicznymi fabryki stanowiło tykającą bombę, z którą jednak strażacy poradzili sobie wzorowo. Pomimo wybuchających beczek czy skażenia związkami chemicznymi, których skład był nieznany, a działania nie dało się przewidzieć, pożar opanowano w niecałe 3 godz. od przyjazdu pierwszej jednostki.

Dzięki sprzyjającym warunkom strażacy uczestniczący w działaniach mogli sprawnie realizować plany dowódców. Dzień świąteczny (łatwiejszy dojazd, brak pracowników w zakładzie), dobre warunki atmosferyczne (lekki wiatr nie powodował rozprzestrzeniania się ognia) oraz pora dnia (dobra widoczność i orientacja w terenie) były tego dnia sprzymierzeńcami w walce z żywiołem. W akcji zużyto około 50 ton środka pianotwórczego.

Po jej zakończeniu podjęto decyzję o skierowaniu na obserwację do placówek medycznych 181 strażaków i 159 podchorążych uczestniczących w akcji ze względu na to, że mieli kontakt z potencjalnie toksycznymi substancjami. Warto dodać, że kiedy wszystkie zastępy warszawskiej straży pożarnej i SGSP brały udział w akcji gaśniczej, nad bezpieczeństwem pożarowym stolicy czuwała Obwodowa Kompania Pożarnicza, składająca się z siedmiu kompanii OSP - w każdej działało 12 zastępów.  

1985: piąty pożar Narodowego

Odbudowany po pożarze z 9 marca 1985 r. gmach Teatru Narodowego dumnie prezentuje się na placu Teatralnym w Warszawie fot. Tomasz Banaczkowski9 marca 1985 r. w Teatrze Narodowym podczas trwającej na dużej scenie próby sztuki „Życie jest snem” Pedra Calderona pojawił się ogień. Obite grubym płótnem deski nagle zaczęły się wybrzuszać, a spod nich z sykiem wydobywał się gęsty czarny dym i płomienie. Nastąpiło to tak szybko, że aktorzy, technicy i około stu osób znajdujących się na widowni ledwo zdążyli uciec.

Dym bardzo szybko rozprzestrzenił się po kilku kondygnacjach. Osoby znajdujące się w pracowniach na czwartym piętrze nie zdołały się ewakuować i przy otwartych oknach czekały na ratunek. Jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy była niesprawna klapa oddymiająca nad sceną, nie udało się jej otworzyć nawet strażakom.

Zastępy strażaków przybyłe na miejsce rozpoczęły akcję od ataku na scenę i podscenie, kierując tam liczne prądy wody i piany gaśniczej zarówno z zewnątrz, jak i od środka. Jednocześnie za pomocą drabin mechanicznych rozstawionych wokół budynku teatru ratowano ludzi z wyższych pięter.

Szybko pojawiły się problemy z zaopatrzeniem wodnym. Ciśnienie sieci hydrantowej mimo odłączenia z niej wielu okolicznych obiektów było niewystarczające. Zbudowano linię zasilającą bezpośrednio z Wisły oraz wykorzystano autocysterny z warszawskiego MPO.

Znajdujący się blisko ognia strażacy nie mogli pracować dłużej niż 10 min z powodu bardzo wysokiej temperatury. Zadymienie okazało się tak duże, że nawet lampy górnicze nie były wystarczająco skuteczne. Przez wybijane przez strażaków w dachu nad sceną otwory cały czas oddymiano obiekt.

Tę skomplikowaną akcję w skrajnie trudnych warunkach strażacy prowadzili przez blisko 6 godz. Uczestniczyło w niej 46 sekcji. Kiedy pożar opanowano, jego dogaszanie trwało jeszcze wiele godzin. Śledztwo prowadzone po zdarzeniu ujawniło jako przyczynę tragedii zwarcie w instalacji elektrycznej.

Teatr Narodowy spalił się już po raz piąty w swej historii. Do poprzednich pożarów doszło 11 czerwca 1883 r., 2 listopada 1919 r., we wrześniu 1939 r., w sierpniu 1944 r. Tym razem wobec głębokiego wyniszczenia gospodarczego w czasie stanu wojennego odbudowa teatru trwała długie 11 lat. Przez część tego okresu teatr korzystał z tymczasowej siedziby w Teatrze na Woli.

19 listopada 1997 r. Narodowy wznowił działalność w swojej siedzibie uroczystą premierą „Nocy listopadowej” Stanisława Wyspiańskiego.

1999: sylwestrowa pożoga

31 grudnia 1999 r. na Śląsku strażacy mieli głowę zaprzątniętą czymś zupełnie innym niż mającą spowodować problemy z funkcjonowaniem systemów komputerowych klątwą milenijną. W budynku Komendy Miejskiej Policji w Świętochłowicach wybuchł pożar. W chwili przybycia na miejsce zdarzenia pierwszej jednostki PSP ogniem objęte było trzy czwarte powierzchni dachu (ok. 250 m2).

Na palące się poddasze po klatce schodowej podano w natarciu dwa prądy gaśnicze wody. W górnej części klatki schodowej panowała wysoka temperatura i duże zadymienie, występowały tam też toksyczne gazy pożarowe, których ilość zwiększało silne rozgorzenie ognia.

Istniało zagrożenie dla zdrowia czterech funkcjonariuszy Policji, którzy nie wyrazili zgody na opuszczenie budynku do czasu przeprowadzenia ewakuacji magazynu amunicji i broni. Zagrożone były też psy policyjne, zamknięte w wiacie przylegającej do budynku.

Podczas działań pojawiły się komplikacje z zaopatrzeniem wodnym. Z uwagi na trudności z lokalizacją i wykorzystaniem hydrantów podziemnych (brak oznaczeń), a także z powodu niskiej temperatury otoczenia, pokrywy śnieżnej oraz pory nocnej zaopatrzenie wodne stanowiły uruchomione hydranty znacznie oddalone od miejsca zdarzenia.

W trwającej prawie 11 godz. akcji udział wzięło 21 zastępów Państwowej Straży Pożarnej. W policyjnym śledztwie ustalono, że przyczyną pożaru było najprawdopodobniej zaprószenie ognia na dachu budynku w wyniku odpalenia fajerwerków przez nieustalone osoby.

Z uwagi na powstałe szkody Policja nigdy nie powróciła do swojej siedziby. Obecnie w odremontowanym budynku znajduje się otwarte w 2014 r. Muzeum Powstań Śląskich.

2008: cysterna w ogniu

Podczas pożaru cysterny z mieszaniną propanu-butanu LPG, do którego doszło 26 września 2008 r.  w Chrzanowie, schładzano ją z dwóch stron prądami wody i piany fot. Wojciech Rapka / KW PSP w KatowicachW piątkowy wieczór 26 września 2008 r. strażacy z Chrzanowa wyruszyli do niezwykle trudnej akcji. Pod wiaduktem kolejowym zapaliła się cysterna przewożąca mieszaninę propanu-butanu LPG. Ruch drogowy i kolejowy został natychmiastowo wstrzymany z uwagi na zagrożenie i potrzeby akcji ratowniczej. Lokalizacja zdarzenia w ścisłym centrum liczącego prawie 40 tys. mieszkańców miasta spowodowało dodatkowe zagrożenie ze względu na zainteresowanie pożarem wielu przechodniów.

Walka z ogniem trwała prawie 48 godz. W tym czasie z dwóch stron schładzano cysternę sześcioma prądami wody i piany oraz monitorowano wypalanie się ulatniającego gazu. Trzeba podkreślić sprawną organizację zaopatrzenia wodnego. Zapewnienie stałego dostępu do wody na potrzeby akcji gaśniczej było kluczowe dla powodzenia prób opanowania żywiołu. Ogień udało się ugasić po wtłoczeniu azotu do wnętrza cysterny.

W działaniach brały udział 54 zastępy PSP, OSP i ZSP. Poza 171 strażakami z ogniem walczyły służby miejskie, pogotowie, policjanci, specjaliści z branży chemicznej i samochodowej. Usytuowanie miasta na granicy województw małopolskiego i śląskiego pozwoliło na sprawne dołączenie do akcji kompanii ciężkich samochodów gaśniczych z Katowic. W zdarzeniu nikt nie został poszkodowany.

2022: dym nad Starachowicami  

Ponad 100 strażaków walczyło z ogniem, który opanował halę produkcyjną zakładu Cersanit w Starachowicach fot. Marcin Nyga / KW PSP w KielcachW czwartek 10 lutego 2022 r. doszło do wielkiego pożaru na terenie zakładów produkcyjnych Cersanit w Starachowicach. Ogień pojawił się na odcinku produkcyjnym i objął halę o powierzchni około 4 tys. m2. Potężne kłęby dymu unosiły się nad miastem - ten obraz jak z katastroficznego filmu nie znikał przez wiele godzin. Główne działania gaśnicze prowadzono całą noc z czwartku na piątek, jednak dogaszanie spalonej hali trwało do niedzieli.

W czasie wybuchu pożaru w zakładzie znajdowało się 100 pracowników. Wszyscy zdołali się w porę ewakuować na zewnątrz. Z hali udało się wynieść niebezpieczne środki chemiczne oraz butle z gazem. W trakcie pożaru na skutek wysokiej temperatury obiekt uległ zawaleniu. 

Walkę z ogniem rozgrywającą się na czterech odcinkach bojowych podjęło 201 strażaków PSP i OSP z 39 zastępów.

Pożar strawił linię produkcyjną wanien i armatur. Straty były ogromne, szacowano je na 80 mln zł. Władze lokalne wraz z właścicielami zakładu w trosce o pracowników, którzy z dnia na dzień zostali bez pracy, zapowiedzieli możliwie najszybszą odbudowę i uruchomienie produkcji.

Literatura dostępna u autora

Tomasz Banaczkowski Tomasz Banaczkowski

kpt. Tomasz Banaczkowski pełni służbę w Wydziale Prasowym Komendy Głównej PSP, wcześniej był redaktorem w „Przeglądzie Pożarniczym”

do góry