• Tłumacz języka migowego
Ratownictwo i ochrona ludności Lech Lewandowski

Wysokościówka na… jeziorze

27 Lutego 2017

Ratownicy wysokościowi z KGHM Polska Miedź SA ćwiczą działania podczas rozmaitych zdarzeń, do których może dojść w kopalniach. Życie napisało jednak scenariusz wypadku wysokościowego, którego nikt nie przewidywał.Wysokościówka na… jeziorze

Zakłady Górnicze „Rudna”, będące odziałem KGHM Polska Miedź, to największa kopalnia rudy miedzi w Europie i jedna z największych głębinowych kopalni rud miedzi na świecie. Położone są na północ od Polkowic (woj. dolnośląskie). 17 stycznia tego roku w godzinach przedpołudniowych w dyspozytorni jednostki ratownictwa górniczo-hutniczego odebrano informację o wypadku zbiorowym, do którego doszło na terenie zbiornika Żelazny Most, wykorzystywanym do składowania odpadów technologicznych powstałych w procesie wydobycia miedzi. Telefon alarmowy był o tyle zaskakujący, że Żelazny Most przypomina ogromne (o powierzchni 1400 ha) błotniste jezioro, a zgłoszenie dotyczyło konieczności użycia technik alpinistycznych.

Żelazny Most to największy w Europie zbiornik odpadów poflotacyjnych (1400 h, głębokość - 2,5 m). Usytuowany jest na wschód od Polkowic - przy miejscowości Rudna, w Legnicko-Głogowskim Okręgu Miedziowym. Budowę zbiornika rozpoczęto w 1974 r., a eksploatuje się go od 1977 r. Na jego potrzeby zalano trzy miejscowości: Barszów, Kalinówka i Pielgrzymów. Zbiornik jest wciąż powiększany (dysponuje możliwościami rozwoju pojemności do ponad 1,1 mld m³).

Winda jak spadający głaz

W odległości kilkuset metrów od brzegu, ponad lustro wody wystaje wieża szybu przesyłowego Zakładu Hydrotechnicznego, służąca do odprowadzania wody z gromadzonych w tym zbiorniku odpadów poflotacyjnych. Tego dnia około 11.00 do wieży dopłynęło kutrem trzech nadsztygarów. Wsiedli do windy, a ta po chwili runęła na głębokość 35 m. Łomot usłyszał kiper na kutrze. On też wszczął alarm, a wiadomość o wypadku błyskawicznie dotarła najpierw do Zakładu Hydrotechnicznego, a następnie do pełniących dyżur ratowników pogotowia wysokościowego.

O tej porze, a więc na pierwszej zmianie, w stacji Górniczego Pogotowia Ratowniczego dyżur pełniło pięciu etatowych ratowników wysokościowych. Na miejsce zdarzenia udali się: Antoni Duszeńko, Jacek Gąsieniec, Jakub Lewicki, Piotr Cukrowski i Łukasz Rosik. Gdyby do wypadku doszło w godzinach popołudniowych, konieczne byłoby ściąganie ludzi z domów. Od 14.00 bowiem w siedzibie Górniczego Pogotowia Ratowniczego z zawodowych ratowników na dyżurze zostają tylko mechanik i kierownik zmiany.

Ratownicy zabrali ze sobą plecaki ratunkowe, każdy z niezbędnym wyposażeniem osobistym i stumetrową liną, a ponadto linową wyciągarkę elektryczną o udźwigu do 200 kg, dwie pary noszy kubełkowych oraz dwie pary noszy typu deska. Wraz z ratownikami wysokościowymi do zdarzenia pojechali dyrektor techniczny JRGH KGHM Polska Miedź SA w Lubinie Marek Kowalik, a także lekarz Artur Hariasz. Lekarze są zatrudnieni na kontrakcie i pełnią dyżury w systemie dwuzmianowym. Wyjeżdżają z ratownikami górniczymi do każdej akcji, a wspomagają ich sanitariusze wybrani spośród ratowników KGHM.

Pełna mobilizacja

Wypadek na terenie Żelaznego Mostu uruchomił wszystkie ogniwa lokalnego systemu bezpieczeństwa. Na miejsce zdarzenia, dzięki wypracowanemu sposobowi alarmowania, błyskawicznie dotarła policja, zespół ratowniczy PRM z lekarzem Maciejem Knapikiem i ratownikami medycznymi - Tadeuszem Żuberem i Kamilem Nowakiem. Niemal natychmiast, bo już o 11:08, informację o zdarzeniu odebrała też służba dyżurna Komendy Powiatowej PSP w Polkowicach.

Niejako a priori, spodziewając się poważnych obrażeń u sztygarów znajdujących się w windzie i konieczności ich hospitalizowania, do akcji zadysponowano śmigłowiec LPR z Wrocławia. Zabezpieczeniem lądowiska zajął się zastęp JRG PSP Polkowice. Strażacy już po 8 minutach od chwili odebrania przez służbę dyżurną KP PSP Polkowice informacji o zdarzeniu byli na miejscu akcji. Do działań ratowniczych włączono także zastępy JRG PSP z Lubina, Chojnowa (grupa wysokościowa) oraz OSP Grębocice.

O szybkości reakcji najlepiej świadczy także to, że kiedy samochód z ratownikami górniczymi dojeżdżał do wału okalającego zbiornik, do lądowania podchodził już śmigłowiec wrocławskiego LPR. Samochód z ratownikami nie mógł podjechać na okalający zbiornik potężny, siedemdziesiąciometrowy wał, co nieco opóźniło przystąpienie do działań ratowniczych. Trzeba więc było przeładować sprzęt ratowniczy do terenowego Land Rovera, który bez trudu podjechał na szczyt i dowiózł ekipę do przystani. Stąd ratownicy górniczy popłynęli kutrem do wieży.

Działania strażaków PSP w pierwszej fazie akcji polegały przede wszystkim na przygotowaniu lądowiska dla śmigłowca LPR. Na miejscu okazało się jednak, że konieczne jest także zwodowanie pontonu ratowniczego i dopłynięcie z ratownikami PSP oraz specjalistycznym sprzętem do wieży przelewowej. Tym samym, gdyby zaszła taka potrzeba, strażacy pozostawali w pełnej gotowości do natychmiastowego włączenia się do działań ratowniczych już w samym szybie. Ich wsparcie było bardzo potrzebne. Zajęli się ewakuacją do przystani na brzegu zbiornika wydobytych z szybu poszkodowanych, a następnie przekazali ich zespołom śmigłowca LPR i ambulansu.

Trudny dostęp

Podjęto decyzję, że do poszkodowanych zejdą ratownicy Jacek Gąsieniec, Piotr Cukrowski i Jakub Lewicki. W szybie o kształcie rury i średnicy niespełna 4 m jest ciasno. Miejsca wystarczy, żeby zmieścić w nim stalową prowadnicę windy i przymocować do ściany metalową drabinkę. Nie było mowy o tym, aby do poszkodowanych mogło zejść jednocześnie więcej niż trzech ratowników. Ponadto do uwięzionych w rozbitej windzie sztygarów trzeba było posłać ludzi, którzy są nie tylko doświadczonymi ratownikami wysokościowymi, lecz także medycznymi. Te warunki spełnili: Jakub Lewicki i Jacek Gąsieniec. Akcją wysokościową dowodził kierownik pogotowia specjalistycznego do prac z użyciem technik alpinistycznych - Antoni Duszeńko. Przed zejściem do nich rozwiązano jeszcze jeden, bardzo ważny problem. Dotyczył utrzymania łączności między ratownikami a lekarzem, który pozostał na górze. Żeby mieć zapewnioną łączność na tej samej częstotliwości, ratownicy otrzymali radiostację. Lekarz mógł więc bezpośrednio konsultować z nimi podejmowane działania ratownicze.

Jacek Gąsieniec, wykorzystując techniki alpinistyczne, założył stanowisko zjazdowe i zjechał na linie do metalowej klatki windy. Było to bowiem najszybsze rozwiązanie. W kolejnej fazie działań Antoni Duszeńko rozbudował i przebudował stanowisko założone wcześniej przez Jacka Gąsieńca na stanowiska do opuszczania i wciągania. Pozostali ratownicy dołączyli do Jacka, schodząc po metalowej drabinie przymocowanej do ściany szybu. Udało się to w zaledwie kilka minut, dzięki niezłej widoczności w szybie, którą zapewniało standardowe oświetlenie. Jednocześnie na linach zjechały do ratowników nosze typu deska i nosze kubełkowe.

Kiedy wszyscy znaleźli się w górnej części klatki windy zobaczyli, że dwaj poszkodowani leżą na plecach, a trzeci znajduje się w pozycji przykurczonej. Wszyscy byli przytomni. Udało się z nimi nawiązać kontakt, dzięki czemu ratownicy dowiedzieli się m.in., że poszkodowany będący w pozycji przykurczonej nie jest w stanie się wyprostować. To jednak nie było w tym momencie najważniejsze. Nad rannymi, trzymając się jedynie na złamanym sprzęgle, zwisał urwany silnik windy o wadze około 150 kg!

Ewakuacja

Pierwszym i najważniejszym w tym momencie zadaniem było zabezpieczenie ciężkiego silnika. Ratownicy, którzy wślizgnęli się do windy przez umieszczoną na górze klatki klapę awaryjną, postanowili użyć w tym celu taśmy stanowiskowej. Sprawnie przymocowali silnik do klatki. Dopiero gdy mieli pewność, że to zagrożenie zostało zneutralizowane, zdemontowali uszkodzone boczne drzwi windy, zdejmując je z zawiasów. Dzięki temu mogli w miarę swobodne dostać się do środka i udzielić poszkodowanym pierwszej pomocy oraz przełożyć ich na nosze. Poszkodowani byli wyziębieni. Ratownicy przykryli ich kocami termicznymi i oddali im swoje kurtki.

Na podstawie wywiadu i badania pulsoksymetrem ratownicy uznali, że z uwagi na obrażenia w pierwszej kolejności trzeba ewakuować jednego z leżących górników. Pluł krwią, miał ciężki oddech, sygnalizował ostry ból w klatce piersiowej i ból w obu nogach. Badanie wykazało, że saturacja (wysycenie krwi tlenem) wynosi 76%, podczas gdy wynik poniżej 90% oznacza niewydolność oddechową.

Z góry spuszczono dwie liny. Jedną przez wyciągarkę elektryczną, a drugą przeciąganą ręcznie przez układ bloczków. Na dole ratownicy przełożyli rannego na nosze typu deska, spięli go pasami i umieścili w noszach kubełkowych. Wraz z noszami wyciągany był Piotr Cukrowski, który asekurował ewakuację. Po chwili zjechał 35 m po kolejnego poszkodowanego. Na górze lekarz i strażacy przejęli pierwszego z ewakuowanych. Przetrasportowali rannego do śmigłowca, który natychmiast odleciał do jednego z wrocławskich szpitali.

Drugi poszkodowany miał złamane obydwie nogi, w tym otwarte złamanie podudzia prawego. Nie było mowy, aby w tym stanie przełożyć go na nosze i spiąć pasami. Kolejny pozostawał zaś cały czas w pozycji przykurczu. Twierdził, że nie jest w stanie zmienić pozycji, ponieważ odczuwa ogromny ból. I to także uniemożliwiało zastosowanie noszy. Rozwiązaniem okazało się podanie obu poszkodowanym znieczulających zastrzyków domięśniowych. Ból ustąpił na tyle, że ratownicy mogli przygotować ich do ewakuacji.

W trakcie ewakuacji poszkodowany, który pozostawał wcześniej w pozycji przykurczonej, zbladł i zaczął zasypiać. Na jego pogarszający się stan niewątpliwie wpływ miała także panująca na dole niska temperatura. Obserwowane objawy zdaniem Jacka Gąsieńca mogły oznaczać, że nastąpił wewnętrzny krwotok. Ponownie przydała się bezpośrednia łączność z lekarzem. Zdecydowano, że w tej sytuacji także należy zadysponować śmigłowiec LPR.

***

Około 17.30 akcja ratownicza została zakończona. Ze szpitali do rzecznika prasowego KGHM nadeszły informacje, że życiu poszkodowanych nie zagraża niebezpieczeństwo. Dlaczego doszło do urwania się windy i dlaczego nie zadziałały dodatkowe zabezpieczenia, tzw. chwytaki, które hamują ją, gdy opada zbyt szybko - te pytania pozostają na razie bez odpowiedzi. Wątpliwości rozwieje śledztwo. Dla ratowników wysokościowych ważna była odpowiedź na inne pytanie: czy zdołali profesjonalnie i skutecznie podołać temu poważnemu wyzwaniu ratowniczemu? Jak sami odpowiadają enigmatycznie - choć łatwo nie było, dali radę.

Ratownicze filary

Jacek Gąsieniec, ratownik górniczy, zastępca kierownika Górniczego Pogotowia Ratowniczego Jednostki Ratownictwa Górniczo-Hutniczego KGHM Polska Miedź SA: Jesteśmy jednym z ratowniczych filarów KGHM.

Stacja ratowniczego pogotowia górniczego składa się z trzech wydziałów. Dwa to straże pożarne, zaś trzeci tworzą ratownicy górniczy, którzy działają także jako pogotowie specjalistyczne ratownictwa wysokościowego i wodno-nurkowego. Spośród 400 ratowników górniczych KGHM około 90 to członkowie pogotowia specjalistycznego do prac z wykorzystaniem technik alpinistycznych. W GPR na stałe zatrudnionych jest 10 ratowników działających jednocześnie w pogotowiu wysokościowym. Około 80 pozostałych ratowników pracuje na co dzień w swoich macierzystych kopalniach. Wykonują tam prace wysokościowe, m.in. czyszczą zbiorniki retencyjne urobku przed planowanymi remontami.

Mieszcząca się w Sobinie baza ratownicza przypomina kopalnię w miniaturze. Jest tak skonstruowana, by można było prowadzić tu wszelkiego rodzaju szkolenia - nie tylko wysokościowe, lecz także np. wodne w zalanych sztolniach. Każdy ratownik wysokościowy odbywa tu raz w roku tygodniowy dyżur, podczas którego ćwiczone są rozmaite techniki alpinistyczne i sytuacje awaryjne. Ratownicy mają obowiązek odbywania dyżurów w stacji pogotowia, a w razie alarmu - uczestnictwa w akcjach. Współpracujemy z ratownikami GOPR - grupą karkonoską i wałbrzysko-kłodzką. W ramach tego współdziałania na wiosnę i jesienią organizujemy zgrupowania w górach. Co roku każdy ratownik wysokościowy musi poddać się weryfikacji. Polega ona na dwudniowym praktycznym sprawdzianie umiejętności ratowniczych.

Mł. bryg. Piotr Woźniakiewicz, oficer prasowy KP PSP w Polkowicach: Wspólna akcja ratownicza przeprowadzona na terenie zbiornika „Żelazny Most” pokazała, że codzienna współpraca strażaków i ratowników górniczo-hutniczych jest bardzo potrzebna, ponieważ się uzupełniamy.

Ale też okazało się, że nie jesteśmy w stanie przewidzieć do końca specyfiki zdarzeń, z którymi przychodzi nam się zmierzyć. W zgłoszeniu, które odebrał dyżurny SK ze WCPR, pojawiła się prośba, byśmy wysłali naszych strażaków do zabezpieczenia lądowiska dla śmigłowca. Dlatego zadysponowany został zastęp z JRG dowodzony przez asp. Grzegorza Szmidta. Na miejscu, w okolicy przystani, okazało się, że z dwóch barek należących do Zakładu Hydrotechnicznego, którymi można pływać po zbiorniku, jedna jest niesprawna. Drugą ratownicy górniczo-hutniczy popłynęli już do wieży przelewowej. Potrzebny był jednak dodatkowy sprzęt pływający. Zadysponowano więc poprzez WSKR we Wrocławiu ratowników i ponton ratowniczy z KP PSP Lubin i jednocześnie SGRW z JRG Chojnów. Po kilkudziesięciu minutach do wieży przelewowej popłynęli nasi ratownicy ze sprzętem wysokościowym i nagrzewnicą powietrza. Pierwszego poszkodowanego ewakuowali na stały ląd ratownicy górniczo-hutniczy, ale w ewakuacji dwóch pozostałych uczestniczyli już nasi strażacy. Przy okazji chciałbym dodać, że choć wcześniej już ćwiczyliśmy wspólnie na tym obiekcie, nikomu do głowy nie przyszło, że będziemy prowadzić tu działania z zakresu ratownictwa wysokościowego. Ta akcja ratownicza była więc bardzo specyficzna.

Ostatnie wspólne działania ratownicze przeprowadziliśmy na terenie zbiornika „Żelazny Most” w grudniu 1997 r. Wówczas na skutek utraty sterowności (urwanie śmigła ogonowego) do zbiornika wpadł śmigłowiec i jedna osoba poniosła śmierć. Tym razem, na szczęście, wszystko skończyło się dobrze.

fot. archiwum JRG-H KGHM Polska Miedź SA, Piotr Woźniakiewicz
Lech Lewandowski jest dziennikarzem, pracownikiem Wydziału Organizacji i Nadzoru w KW PSP we Wrocławiu

luty 2017

Lech Lewandowski Lech Lewandowski
do góry