• Tłumacz języka migowego
Historia i tradycje

Garść wrażeń z zagranicy (cz. 2)

19 Sierpnia 2016

[Latem 1914 r. jeden z założycieli i zarazem członek komitetu redakcyjnego „Przeglądu Pożarniczego” inż. Józef Tuliszkowski wybrał się na urlop do Ostendy. W drodze do tego popularnego belgijskiego kąpieliska nad Morzem Północnym odwiedził Berlin, Kolonię i Aachen (Akwizgran). Będąc już w Ostendzie, autor zdecydował się na krótki wypad do Londynu. We wszystkich tych miastach wizytował straże pożarne, zapoznając się z ich organizacją, sprzętem i taktyką działania. Obserwacjami, które tam poczynił podzielił się z czytelnikami „Przeglądu Pożarniczego” w cyklu gawęd pod wspólnym tytułem „Garść wrażeń z zagranicy”. Pierwszy odcinek ukazał się w PP nr 8 z 1914 r. Następne dwa musiały poczekać na druk do 1917 r. - zostały opublikowane po uzyskaniu zgody na wznowienie wydawania czasopisma przez okupacyjne władze niemieckie (PP nr 9-10 i 18-19). Kolejne trafiły do czytelników w numerach 17- 18, 19-20, 21-22 i 23-24 z 1918 r. (ten ostatni nosi datę 29 listopada, ukazał się zatem już we wskrzeszonej po zaborach Polsce).

Garść wrażeń z zagranicy (cz. 2)

Lektura tych wspomnień poraża bogactwem i szczegółowością obserwacji zarówno w kwestiach fachowych, jak i podróżniczych, obyczajowych oraz politycznych. Zachwyca także pięknem języka. Publikując zapiski inż. Tuliszkowskiego w wakacyjnych edycjach „Przeglądu Pożarniczego” (odc. 1 ukazał się w lipcowym numerze PP) postanowiliśmy powstrzymać się od jakichkolwiek ingerencji redakcyjnych, zachowując oryginalną formę - także pisownię, gramatykę, składnię z epoki. Również zgodnie z oryginałem wszelkie przypisy poczynione przez Józefa Tuliszkowskiego oznaczyliśmy gwiazdką. Niezbędne naszym zdaniem objaśnienia pochodzące od redakcji są oznaczone cyframi.]

Bliskość Anglji i chęć poznania Londyńskiej Straży Ogniowej nie dawały mi spokoju. Marzyłem o wycieczce do Londynu.

Nareszcie udało mi się namówić żonę do tej podróży i w drugim tygodniu pobytu nad morzem pojechaliśmy tramwajem elektrycznym do Ostendy, a stamtąd bardzo ładnym statkiem do najbliższego portu angielskiego Douvru [1].

Podróż statkiem, trwająca około 4-ch godzin, jest podczas pogody bardzo miła. Wprawdzie dzień był słoneczny, jednak spory wiatr północno-wschodni czynił morze wzburzonym i dobrze kołysał statkiem. Bardzo wielu pasażerów zmuszonych było, wskutek cierpień, do leżenia w kajutach.

Owinięty szczelnie w płaszcz nieprzemakalny, który chronił mnie od bryzg i piany, wyrzucanych przez wiatr rozbijanych o burty statku bałwanów, siedziałem na górnym pokładzie, przyglądając się znikającym z oczu brzegom Belgji. Brzegi te są zupełnie pozbawione większych drzew, wszędzie natomiast ciągną się płaskie wydmy, piasczyste diuny, porośnięte krzewem i ostrą trawą.

Na diunach i za nimi ciągną się całe grupy a raczej rzędy hoteli piętrowych i willi prywatnych z przerwami, wynoszącymi tylko gdzieniegdzie od jednego do paru kilometrów, wybrzeże bowiem Belgji, szczególnie w pobliżu Ostendy, jest bardzo zaludnione.

Podróż do Anglji odbywaliśmy po 20 lipca, kiedy horyzont polityczny zasnuły ciężkie chmury i widmo wojny Europejskiej wisiało w powietrzu. [2] Chcąc wypocząć należycie, zdala od wszelkiej polityki, nie czytaliśmy wcale podczas dwutygodniowego pobytu w Belgji miejscowych dzienników. Odpokutowaliśmy za to srodze, bo wojna zastała nas tu i powrót do kraju był odcięty. Dopiero w dwa miesiące prawie od wybuchu wojny, w końcu września, dzięki specjalnemu zbiegowi okoliczności udało się nam wyjechać z Belgji do kraju, ale o tym później.

Siedząc na pokładzie byłem świadkiem pewnego rodzaju demonstracji wojennych, czy też manewrów, które można było sobie wytłomaczyć politycznym napięciem stosunków międzynarodowych.

Otóż, zbliżając się do brzegów Francji, ujrzałem unoszący się dość niewysoko w powietrzu i pędzony przez wiatr balon kulisty, który leciał bardzo blisko statku. Przez lunetę morską, którą mi uprzejmie podał pewien Niemiec, ujrzałem dwóch oficerów francuskich z lunetami w ręku.

Gdy statek mijał widniejący zdała francuski port wojenny Dunkierkę, spotkaliśmy parę olbrzymich pancerników francuskich t. zw. dreunaugt'ów [3]. Z portu raptem wypłynęła flotylla torpedowa, złożona z sześciu statków mniejszych i jednego dużego przeciwtorpedowca nowego typu z 4 kominami. Wszystkie te zwinne statki okrążyły parokrotnie nasz parowiec i szybko odpłynęły.

Piękny był widok tych wąskich długich torpedowców, szybko pędzących gęsiego, nurzających się w falach, przerzynających je z szumem i wyrzucaniem całych gór piany i bryzg.

Kiedy w oddali ukazał się wydłużony balon sterowy, szybujący pod wiatr na zachód w stronę Anglji, wśród pasażerów zaczął się budzić pewien ruch i zaniepokojenie i padło wśród nich złowieszcze słowo „guerre” „krieg” [4], a rozmowy stały się ożywione.

Wrażenie i zaniepokojenie się wzmogły, kiedyśmy w godzinę potym wjeżdżali do angielskiego portu wojennego Douvru, gdzie przemalowywano niektóre statki wojenne na kolor szary-obronny, a również tym samym kolorem pociągano powierzchnię dużych dział, stojących na granitowych wałach, okalających port od strony morza.

Ponieważ nie czytałem, jak to już wyżej zaznaczyłem, przez czas dłuższy dzienników, przeto te rzekome przygotowania wojenne nie uczyniły na mnie większego wrażenia. Tyle razy przepowiadano sobie straszną wojnę, tyle razy horyzont się zaciemniał i pesymiści prorokowali konflikt, że człek już był na to znieczulony i wprost wierzyć się nie chciało w jakiekolwiek zamącenie pokoju. Wreszcie znaczny ruch w porcie, nowe typy, oryginalne wysokie brzegi białych gór kredowych i myśl, że nareszcie się jest w Anglji, pochłonęły zupełnie moją uwagę.

Port Douvru jest okazały. Wśród wysokich górzystych brzegów o kredowych białych zboczach w zatoce urządzony jest obszerny port a w głębi w dolinie u podnóża piętrzących się półkolem wzgórz przytuliło się miasto. Zdała widać było ładne paropiętrowe kamienice i czyste porządne ulice.

Statek zawinął do przystani, i pasażerowie tłumnie zaczęli opuszczać kajuty. Na pokładzie się zaroiło. Posługacz z walizką wskazał drogę i po drewnianych schodach weszliśmy na wysoki zbudowany na grubych palach pomost. Następnie powędrowaliśmy jeszcze wyżej po schodach, aż dostaliśmy się na wysoko umieszczony peron kolejowy i wsiedliśmy do niewielkiego wąskiego wagonu II klasy. Pociąg ruszył niebawem. Jechało z nami w przedziale dwóch Węgrów - studentów Uniwersytetu Oxfordzkiego i Anglik w podeszłym wieku. Węgrzy nieźle mówili po niemiecku, i to ułatwiło nam bardzo rozmowę tudzież porozumiewanie się z Anglikiem. Jeden z nich był ochotnikiem w straży ogniowej na Węgrzech. Konwencjonalna z początku rozmowa ożywiła się z czasem, szczególnie kiedy oświadczyłem, że mam uznanie dla węgierskich zastępów, uczestniczących w konkursie w Turynie. Węgier znów bardzo chwalił sprawność straży galicyjskiej.

Flegmatyczny Anglik coraz to spoglądał na nas, dwóch zapaleńców, rozprawiających głośno i żywo o ulubionym temacie, w końcu nie wytrzymał i zapytał studenta o temat rozmowy. Temat ten zainteresował go i zaczęła się rozmowa na poły po angielsku na poły po niemiecku.

Otrzymałem od Anglika parę adresów Głównego Oddziału i posterunków Straży Ogniowej w Londynie.

Miła rozmowa bardzo skracała drogę. Zapadał zmierzch. Tysiącami ogni rozbłysły ulice przedmieścia Londynu, przez które przebiegał nasz pociąg.

Jechaliśmy w bardzo szybkim tempie przeszło półtorej godziny przez to wielkie miasto, i pociąg przejechał kilkanaście stacji, mijając jedne, zatrzymując się na innych po parę minut zaledwie, był to bowiem express.

Anglik wskazywał przez okno większe ulice i gmachy, nazywał przedmieścia i dzielnice miasta.

Kiedyśmy dojeżdżali do stacji Cherringros (wymawia się Czerynkros) [5], do której właśnie kupiłem bilet w Ostendzie, poradził stanąć w hotelu „Wellsdorf-Hotel” [6], jako pierwszorzędnym i położonym w pobliżu centrum miasta.

Wysiedliśmy z pociągu już po 10 wieczorem. Padał deszcz. Samochodem w 10 minut byliśmy w hotelu.

Wspaniale urządzony i z komfortem hotel ten znajdował się istotnie prawie w centrum miasta, o czym przekonałem się studjując szczegółowo nabyty plan Londynu. W pobliżu była jedna z głównych ulic „Oxfordstreet” [7]. Niedaleko znajdowało się słynne Britisch Muzeum [8]. Pragnąłem bardzo wyjść zaraz na rzęsiście oświetlone ulice i przyjrzeć się typom i ruchowi tego olbrzymiego miasta, słusznie zwanego stolicą świata. Niestety deszcz i zmęczenie żony podróżą morską popsuły zamiary.

Po kolacji trzeba było udać się na spoczynek. Na drugi dzień zajaśniało słońce. Nic tak nie wpływa na usposobienie człowieka, jak ranne słońce i zapowiedź pogodnego dnia, szczególnie podczas podróży. W doskonałych humorach wstaliśmy dosyć wcześnie. Śniadanie podano nam w dużej przepysznej sali z kolumnami z różowego marmuru; sala ta przeznaczona jest wyłącznie na śniadania. Z nieodstępną książeczką „Polak w Anglji” doskonale dawałem sobie radę.

Wyszliśmy na zalane potokami słońca ulice. Niebo było bez chmur. Ulice, drzewa - wykąpane po nocnym deszczu. Powietrze - bez kurzu, świeże i chłodnawe.

Orjentując się według planu, doszliśmy od Oxfordstreet, szerokiej, długo ciągnącej się hen ulicy, pełnej ruchu i ożywienia. Moc samochodów, pędzących w jedną i drugą stronę. Na szerokich chodnikach całe tłumy ludzi, częściowo spieszących, częściowo, jak i my, spacerujących wolno.

Za dużymi lustrzanymi szybami wystawy sklepowe, urządzone z istnie wschodnim przepychem, z gustem i estetyką. Niektóre firmy mają duże 3-4 piętrowe domy, zajęte na składy i wystawy. Olbrzymie zabudowania kilku większych firm zajmują całe kwartały, jak naprz. magazyny z konfekcją męską, kapeluszami damskimi, z bronią, obuwiem i t.p. Wszędzie ruch i gwar nadzwyczajny. Widać, że cały Londyn żyje i rozwija się, dzięki wszechświatowemu handlowi. Wybór towarów olbrzymi, kupujących tysiące.

W sklepach tych i na ulicy istna wieża Babel. Flegmatyczni Anglicy, poważni i spokojni Szwedzi i Niemcy, gadatliwe i gestykulujące południowe typy Włochów i Francuzów. Spo­tyka się dużo Hindusów, Malajczyków, Murzynów, Chińczyków i Japończyków. Niezmiernie to wszystko ciekawe i interesujące. Zupełnie inny, odmienny świat. Wśród ciżby spacerują­cych wielu marynarzy z okrętów całego świata. Często się widzi ciekawe mundury angielskich wojskowych. Gwardziści są ubrani efektownie: czerwone mundury i czarne wysokie niedźwiedzie bermyce [9]. Oryginalnie wyglądają szkoccy strzelcy w krótkich kraciastych spódniczkach, z gołymi nogami. Każdy żołnierz ma laskę trzcinową. Ulicą przeciąga artylerja. Ludzie, konie, lśniące działa. Miny żołnierzy tęgie i poważne.

Na tej obserwacji i sprawunkach zeszedł nam cały ranek i południe.

Najwięcej czasu zajęło mi oglądanie bardzo szczegółowe wyrobów firmy Merywetter [10], której wystawę zobaczyłem na jednej z bocznych ulic. Jest to jedna z bardziej znanych i jedna z lepszych angielskich fabryk narzędzi ogniowych. Szczególnie dobre są jej sikawki parowe, których kilka okazów mamy u nas w kraju. Oglądałem tu szczegółowo samochód pożarowy z pompą tłokową. Widziałem już ten typ na Zjeździe Straży w Rydze w 1910 r., a nawet uczestniczyłem w próbnych przejażdżkach tej maszyny w okolicach Rygi.

Otóż pompa, umieszczona z tyłu samochodu, składa się z trzech dużych cylindrów o większej średnicy i małym skoku, umieszczonych w pionowej płaszczyźnie pod prostym kątem do osi wozu, przyczym osie cylindrów są pod 120 kątem od siebie, dzięki czemu pompa zajmuje mniej miejsca. Drążki tłokowe są wprawiane w ruch zapomocą korbowodów, znajdujących się na wale, równoległym do osi wozu, poruszanym przez wał silnikowy, sprzężony przekładnią. Ta ostatnia dzięki równoległości obu wałów, pompowego i silnikowego, jest bardzo uproszczona.

Prostota tej konstrukcji i pomysłowość rokowały, zda się, przyszłość tym maszynom, jednak zastosowanie do celów pożarniczych pomp wirowych i suwakowych oraz szybkobiegów tłokowych do silników samochodowych okazało się praktyczniejszym, i obecnie już tych pomp się nie buduje.

Wzmiankowane powyżej trzy rodzaje pomp pożarniczych samochodowych mają nad samochodem systemu Merywettera tę przewagę, że wał ich robi tyleż obrotów (1000-1400), co i wał silnikowy, dzięki czemu odpada przekładnia, którą zastępuje zwykłe sprzęgło, a oprócz tego prąd wody jest bez porównania równiejszy.

Przeszło godzinę pobytu w sklepie firmy Merywetter zużyłem na dokładne oglądanie i badanie sikawek parowych, zaworów, kranów, rur hydrantowych i drobnych przyrządów strażackich.

Dopiero głód zmusił nas do przerwania tego miłego, ciekawego spaceru, i udaliśmy się do pierwszej lepszej restauracji na obiad.

Po obiedzie zostawiłem w hotelu żonę, zmęczoną kilko-godzinnym chodzeniem po ulicach, i pojechałem do najbliższej ze wskazanych przez wczorajszego współtowarzysza podróży stacji straży ogniowej. Tu zastałem niewielką remizę z sikawką parową, tendrem i drabiną mechaniczną z konnym zaprzęgiem.

Uprząż, składająca się z odmykanych chomąt, wisi przy dyszlu, zawieszona u sufitu. Z tyłu są stanowiska koni.

Na dany alarm, bardzo szybko, 3 pary koni zostały zaprzężone, i w trzydzieści kilka sekund tabor i ludzie byli gotowi do wyjazdu. Sikawka była fabryki Merywettera. Drabina, składająca się z trzech długich przęseł, usztywnionych drutami, była na dużych 2 kołach.

Wywożona jest ta drabina na 4-kołowym wozie, z którego zdejmuje się ją podczas akcji.

Ćwiczenia, zarządzone przez uprzejmego oficera-naczelnika tego posterunku, wykazały dużą sprawność i dobre przygotowanie załogi.

Bardzo sprawnie rozwinięto od parowej sikawki 2 linje wężowe i rozgałęzienia, dzięki dobrze urządzonym ruchomym zwijadłom, tudzież szybko i dokładnie ustawiono drabinę me­chaniczną.

Ruchy strażaków angielskich są dosyć szybkie i pewne siebie. Znać doskonałe wyrobienie, szczególnie przy wspinaniu się po drabinie mechanicznej i drabinach hakowych. Nic dziwnego - do Straży Londyńskiej są przyjmowani, jak mię objaśnił oficer, głownie marynarze z floty wojennej, najlepszy, jak sądzę, materjał na strażaków, są oni bowiem świetnie wy­gimnastykowani, mają wpojone zasady karności i dyscypliny, i są nieustraszeni podczas niebezpieczeństw, a prócz tego i zahartowani.

Podziękowałem gorąco naczelnikowi za alarm i ćwiczenia. Naczelnik radził mi się udać do najbliższej centrali, dokąd zatelefonował, uprzedzając o tym. Oficer zaproponował konie, ale mu podziękowałem, gdyż, sądząc z planu, centrala nie była daleko. Uprzejmy oficer chciał mi dać strażaka na przewodnika, ale i za to podziękowałem, pragnąc sam orjentować się w planie, co mało nie pociągnęło dla mnie poważnych następstw.

Wypadło mi część drogi przejść około Tamizy, gdzie na brzegu tej części miasta, leżącej w pobliżu handlowej dzielnicy City, jest dużo spichrzów, niezamieszkałych budowli i pustych obudowanych placów. Z przedsionka jednej budowli wyszedł jakiś oberwaniec o potwornej małpiej twarzy i, poznawszy we mnie cudzoziemca, jął coś mi prawić, zapraszając coraz natarczywiej do środka. Kiedym ostro odrzekł „not”, zaczął ciągnąć za rękaw. Odepchnąłem. Przyskoczył do mnie i wymyślając, krzycząc złapał pod rękę. Wyrwałem rękę i grzmotnąłem w piersi. Zatoczył się i zaczął wydawać specjalne okrzyki, na które wypadło z jakiejś nory drugie indywiduum. Przypomniały mi się opowiadania o piratach z nad Tamizy w przygodach Scherloka Holmsa [11]. Nie mając przy sobie ani rewolweru, ani nawet noża, puściłem się pędem do pobliskiej poprzecznej ulicy i, czując pogoń za sobą, skręciłem w nią. Tu na szczęście zobaczyłem opodal policmena i, wołając o pomoc, dopadłem do niego. Na widok rosłego, tę­giego, a więc godnego, stróża bezpieczeństwa publicznego obaj oberwusy umknęli. Policmen zaczął mnie wypytywać; Z rozmowy, prowadzonej w połowie na migi, przekonałem się o is­totnym niebezpieczeństwie. Policmen specjalnym sygnałem przywołał dwóch jakichś ludzi, zapewne detektywów, i ci okrążając udali się do wskazanej przezeń ulicy, zapewne na połów.

Strach pomyśleć, coby było! Miałem przy sobie coś około tysiąca rubli, a żona w hotelu bez pieniędzy i dziecko z boną, pozostawione w Belgji w Heiscie.

Trzymając się zdała od brzegu i idąc już ludnymi ulicami, doszedłem do centralnego Oddziału Straży.

Naczelnik, uprzedzony telefonicznie o mej bytności, przyjął mię bardzo uprzejmie. Ponieważ miał przy sobie strażaka, umiejącego po niemiecku, więc ten służył nam za tłómacza. Poprosiłem oficera o pokazanie taboru, który się składa z 8 samochodów, tudzież o objaśnienie całej organizacji obrony Londynu. Systematyczny Anglik zaczął od wykładu szczegółów ustroju obrony przeciwpożarowej, a spostrzegłszy, że notuję, polecił sekretarzowi napisać mi na maszynie to wszystko, skąd teraz czerpię wiadomości.

Otóż Londyn pod względem obrony od pożarów jest podzielony na następujące rewiry: A -obejmujący część wschodnią miasta, B - północną, C - zachodnią, D - południowo-wschodnią i E - południowo-zachodnią; rewir F - obejmuje środkową część miasta i ma główne centrale.

Rewiry A, B i C, leżące na północy, są pod dozorem jednego starszego dywizyjnego oficera, t. zw. północnego, zaś rewiry D, E i F, obejmujące centralny i południowe okręgi miasta oraz rzeczne posterunki (statki pożarowe) są oddane pod dozór południowego oficera dywizyjnego (divissional officer). Główny komendant, szef całej Straży (the Chief Officer of the Brigade), rezydujący w śródmieściu, ma pieczę nad całością i dowodzi zebranemi oddziałami podczas większych pożarów.

Wszystkich oddziałów czyli t. zw. stałych stacyj ogniowych (permanent fire stations) jest w Londynie 84. Dzielą się one na trzy klasy: stacje kompletne (full stations), stacje pomocnicze (substations) i stacje uliczne (street stations). Znaczenie i klasa każdej stacji (oddziału) zależy od ilości narzędzi i wielkości osady.

Tabory są wywożone częściowo końmi, częściowo na samochodach, które coraz to więcej wchodzą w użycie i stopniowo wyrugowywują końską siłę pociągową; również sikawki parowe są stopniowo zastępowane przez motorowe, jak również i drabiny mechaniczne wprowadzane są motorowe i elektryczne.

Na początku 1914 r. było w Londynie 32 sikawki motorowe na samochodach i 32 drabiny samochodowe, z których 11 było z napędem elektrycznym, a projektowane jest sprowadzić jeszcze 32 sikawki samochodowe, 53 drabiny i 12 samochodowych sikawek jednocześnie z drabinami na wspólnym wozie. Całkowita więc ilość samochodowych drabin i sikawek będzie pokaźna, bo aż 162 sztuki wynosząca.

Oprócz tego na Tamizie stoją w gotowości do działania cztery potężne statki pożarowe i kilkanaście mniejszych.

Po zapoznaniu się ogólnem z organizacją Straży Ogniowej Londyńskiej zacząłem pod przewodnictwem uprzejmego komendanta szczegółowo zapoznawać się z jego oddziałem, jednym z większych.

Całe urządzenie tej centrali Straży Ogniowej Londyńskiej bardzo mię zaciekawiło.

Gmach przedstawia się okazale. Obszerne podwórze dookoła obudowane 2-3 piętrowemi kamienicami, mieszczącemi od frontu na przyziomie dwie remizy obszerne z 8-ma samochodami. Na I-em piętrze - koszary strażackie, na II-em piętrze - mieszkania komendanta i oficerów; od mieszkań tych ostatnich jak również od koszar prowadzą na dół do remiz drążki do spuszczania się.

W pierwszej remizie stoi tabor samochodowy w pogotowiu do wyjazdu, w drugiej - rezerwa. Tabor samochodowy składa się z 4 samochodów. Pierwszy wyjeżdża duży samochód, wiozący 10 strażaków; ma on dużą pompę odśrodkową i obok małą pompkę tłokową szybko biegową do wytwarzania początkowej próżni w wężu ssącym.

Za tym samochodem jedzie samochód - tender z zapasem węży i liczną osadą z 12 strażaków, potem drabina samochodowa. Sama drabina jest systemu Magirusa z napędem elektrycznym. Czwarty samochód jest wozem rekwizytowym z drabinami, bosakami i przyrządami ratunkowemi.

Pomiędzy samochodami rezerwowemi zaciekawił mię wóz z olbrzymiem pudłem, jakby potwornego wymiaru kareta. Jest to samochód, wywożony tylko specjalnie na zapotrzebowanie; mieści on w sobie dużą prądownicę (dynamo), poruszaną silnikiem benzynowym, i 2 silne prożektory do oświetlania podwórzy, dachów palących się budowli; oprócz tego - silny dmuchaw powietrzny (kompressor), poruszany elektrycznością, służący do oczyszczania piwnic i suteryn oraz innych ubikacyj [12] z dymu i szkodliwych gazów i umożliwiający tem samem pracę strażakom. Długi, ze 200 metrów wynoszący wąż tłoczący pozwala na doprowadzanie prądu powietrza do najdalszych ubikacyj. Na tym samochodzie jest jeszcze 6 hełmów dymowych z tlenem i wiele różnych przyrządów pomocniczych.

W remizie rezerwowej znajduje się samochód z 2 kuchniami do gotowania herbaty i kawy dla strażaków, uruchamianemi podczas dużych pożarów w zimie i podczas chłodnych nocy.

W podwórzu znajdują się bardzo obszerne składy, gdzie są zgromadzone zapasowe części samochodów, utensylja wszelkie, zapasy sukna, płótna, skór, łączniki, węże i t.p.

Zaimponował mi zapas węży tłoczących, wynoszący dla tego rejonu 80 kilometrów (!).

Jakże nikło wyglądają nasze resztki z zabranych przez moskali zapasów węży! Resztki te wynoszą zaledwie 180 węży i to przeważnie starych i zużytych!

Duża sala jednego z bocznych budynków jest przeznaczona na wykłady dla młodych adeptów pożarnictwa. Obok - wspaniałe laboratorja do doświadczeń chemicznych i fizycznych tudzież do badania jakości różnych materjałów. Szkoła posiada swe warsztaty elektrotechniczne, a cała instalacjo elektryczna sygnalizująca została wykonana przez uczniów.

W osobnej sali urządzono muzeum pożarnicze, gdzie uwidoczniona jest cała historja pożarnictwa angielskiego, a więc: stare sikawki, drabiny dawniejsze starych systemów, maski starodawne i umundurowanie. W osobnej szafie oszklonej są poustawiane zgięte lub rozłupane kaski, pozostałe po zabitych lub rannych strażakach - ofiarach zawodu i ciężkiej odpowiedzialnej służby. Na każdym kasku nazwisko ofiary data wypadku i opis pożaru.

Podobne muzeum jeszcze bogatsze widziałem jedynie w Wiedniu, w centralnym gmachu Straży Ogniowej.
Na piętrze bocznego budynku urządzono bardzo obszerną i wspaniałą salę gimnastyczną z najlepszemi pierwszorzędnemi przyrządami do gimnastyki.

Inż. J. Tuliszkowski (1867-1939) - działacz społeczny, strażak, propagator pożarnictwa, autor podręczników i artykułów prasowych, jeden ze współzałożycieli „Przeglądu Pożarniczego” i członek komitetu redakcyjnego

opr. Jerzy Linder

[1] Dover - angielskie miasto portowe nad kanałem La Manche

[2] 28 czerwca 1914 r. bośniacki nacjonalista Gavrilo Princip dokonał w Sarajewie zamachu na austriackiego następcę tronu arcyksięcia Franciszka Ferdynanda Habsburga. Wydarzenie to uznawane jest za bezpośrednią przyczynę wybuchu I wojny światowej.

[3] drednot (ang. Dreadnought) - określenie generacji pancerników (okrętów liniowych) budowanych od 1906 roku do 1922 roku. Nazwa pochodzi od nazwy brytyjskiego pancernika HMS „Dreadnought”, który wszedł do służby w 1906 r. jako pierwszy okręt zbudowany według nowych koncepcji.

[4] wojna (franc., niem.)

[5] Stacja nazywa się w istocie Charing Cross

[6] Chodzi zapewne o Waldorf Hotel, na co wskazują dalsze fragmenty relacji. Hotel istnieje do dziś

[7] Oxford Street

[8] prawidłowo: British Museum

[9] Paradne nakrycie głowy, kiedyś z futra niedźwiedzia grizzly, obecnie zastąpionego sztucznym

[10] właśc. Merryweather & Sons

[11] Chodzi naturalnie o Shelocka Holmesa; ten i inne błędy w zapisie nazw instytucji, miejscowości i nazwiskach wynikają zapewne ze słabej znajomości angielskiego przez autora.

[12] tu w znaczeniu oddzielnych pomieszczeń

Data publikacji: sierpień 2016

do góry