• Tłumacz języka migowego
Ratownictwo i ochrona ludności, W ogniu pytań Anna Łańduch

W trybie zadaniowym

28 Marca 2023

Jedziemy tam ratować życie. Wchodzimy w tryb zadaniowy, bo to pomaga się skupić i być skutecznym. Dopiero później pojawia się świadomość skali tragedii. O akcji z perspektywy działania w strefie opowiada st. bryg. Sławomir Wojta, dowódca Zespołu Operacyjnego Bravo.

rozmawiała Anna Łańduch

st. bryg. Sławomir Wojta, dowódca Zespołu Operacyjnego Bravo fot. archiwum prywatne Sławomira WojtyTurcja to kolejny pana wyjazd z akcją ratowniczą za granicę. W czym pomaga takie doświadczenie?

To był mój trzeci wyjazd, więc w porównaniu do kolegów, którzy wyjeżdżali po dziesięć razy, nie mam aż tak wielkiego doświadczenia. Na pewno akcje zagraniczne są inne niż codzienna służba, ale też warunki w Turcji były odmienne niż podczas moich dotychczasowych wyjazdów.

A kwestia zahartowania psychiki?

Tego nie da się wytrenować, choć oczywiście wiedzieliśmy, po co tam jedziemy, spodziewaliśmy się przebiegu naszych działań, okoliczności.

Co krąży człowiekowi po głowie, kiedy widzi zawalone budynki i ma świadomość, że w środku są ludzie, dla których wasza obecność to być albo nie być?

Każdy strażak, a szczególnie ten, który działa w USAR, jedzie ratować życie. W głowie od razu włącza się tryb działania, myślenie, jakie zastosować techniki ratownicze, żeby jak najszybciej odnaleźć człowieka oraz jak to zrobić bezpiecznie dla siebie, bo przecież i zniszczone konstrukcje budynków, i wstrząsy wtórne realnie zagrażały ratownikom. To rodzaj zbroi - wchodzimy w tryb zadaniowy, bo to pomaga skupić się na pomocy ludziom. Dopiero później pojawia się świadomość skali tragedii.

W ratownictwie punktem wyjścia do dalszych działań jest rozpoznanie. Jak je przeprowadzaliście i co zastaliście na miejscu w strefie swojej pracy?

Rozpoznanie budynków, a właściwie rekonesans, jest kluczowym elementem na początku działań. To triage budynków - tak określamy priorytety, musimy zdecydować, gdzie jest większa szansa na to, żeby uratować jak najwięcej ludzi. Mówiąc inaczej, gdzie zacząć ratowanie. Można by to przyrównać do procedur podczas zdarzenia masowego. Dotarliśmy do miasta Besni jako pierwsi i to właśnie na nas, jako certyfikowanej grupie USAR, spoczywało zadanie zidentyfikowania budynków, w których było wysokie prawdopodobieństwo uratowania żywych ludzi w jak najkrótszym czasie. Podczas rekonesansu już w trzecim budynku stwierdziliśmy obecność żywych osób, z którymi był kontakt i które można było łatwo wydobyć. W sumie w jednym budynku zlokalizowaliśmy i uratowaliśmy dziewięć osób.  

W mediach widzieliśmy, że po trzęsieniu ziemi budynki składały się jak naleśniki.

Zgadza się. Większość to były budynki pięcio-, sześcio- czy ośmiokondygnacyjne o podstawie 20, 25 na 30 m, a więc dosyć duże, o konstrukcji żelbetowej ramowej, wypełnionej murem z cegieł. Jednak dzięki tej konstrukcji, a także elementom wyposażenia mieszkań przy zawaleniu powstawały wolne przestrzenie dla poszkodowanych.

Jakie więc techniki dotarcia do poszkodowanych sprawdziły się najlepiej?

Używaliśmy praktycznie każdego zabranego ze sobą sprzętu. Najczęściej działaliśmy w ciasnej przestrzeni o wysokości 50-60 cm, a w niektórych miejscach nawet 25-30 cm. W takich warunkach trzeba było wykonać cięcie, przebicie, stabilizację, odgruzowywanie i ewakuację poszkodowanego. Praktycznie wszystkie techniki ratownicze stosowane w katastrofie budowlanej.

Które sytuacje były najtrudniejsze?

Trudno mi je jednoznacznie wskazać, bo każdy przypadek był w jakiś sposób skomplikowany, trudny, wymagał analizy postępowania. Najtrudniejsza dla ratowników była chyba świadomość działania w zagrożeniu, bo nie da się ukryć, że odczuwaliśmy wstrząsy wtórne. Kiedy jest się w ciasnej przestrzeni i czuje się, że wszystko znów się porusza, trudno o spokój psychiczny. Zdarzyła się amputacja ratownicza kończyny w strefie działań. Przyznam, że wcześniej takie sceny widziałem tylko w filmie. Operowany człowiek przeżył i ma się dobrze. Lekarze i ratownicy medyczni działali jak strażacy, w ciasnych przestrzeniach, przy poważnych zabiegach ratujących życie. Działania medyczne są nieodzowne przy akcjach grup USAR, a nasi medycy byli bardzo sprawni i skuteczni. To efekt wcześniejszych starannych przygotowań. 

Gruzowisko, wstrząsy wtórne wiszą nad ratownikami niczym miecz Damoklesa. Jak więc dbaliście o własne bezpieczeństwo?

Monitorowaliśmy sytuację na bieżąco. Głównie za pomocą tachimetru. Kiedy pojawiało się jakiekolwiek identyfikowalne zagrożenie, włączaliśmy alarm oznaczający natychmiastową ewakuację z tego miejsca. Jeżeli chodzi o ciasną przestrzeń, to dbaliśmy o jej wentylację, by nie dopuścić do powstania deficytu tlenu czy zmniejszyć zapylenie. Do tego oczywiście dochodzi stabilizacja elementów konstrukcji, chroniąca ratowników przed jej opadnięciem czy przesunięciem się. Pilnowaliśmy rotacji ratowników, ich możliwości działania, zmęczenia. To też wpływa na bezpieczeństwo.

I tak w sumie udało się bezpiecznie uratować dwanaście osób.

Dwanaście osób wydobytych to działanie bezpośrednie całej grupy USAR Poland.  Ten efekt przyniosła wspólna praca całego zespołu. Zespołu dowodzenia, który koordynował działania, ratowników poszczególnych zespołów oraz logistyki, która zapewniała nam odpoczynek, jedzenie, zabezpieczenie socjalne i wsparcie techniczne. Wydobycie jednej osoby zajmowało nawet ponad 20 godzin, więc na ten sukces pracowały wszystkie zespoły pracujące w systemie ośmiogodzinnych zmian. Uważam jednak, że tak naprawdę przyczyniliśmy się do uratowania większej liczby osób - byliśmy istotnym elementem dużej, wspólnej międzynarodowej akcji ratowniczej, wspieraliśmy działania lokalnych służb czy to sprzętem, czy przewodnikami z psami. W wielu wskazanych miejscach odnaleziono żywe osoby, jednak do ich wydobycia potrzebny był ciężki sprzęt budowlany do rozbiórki i odgruzowania.

Jak pogoda wpłynęła na działania ratowników i na skuteczność całej tej akcji? Było zimno.  

Zimno to mało powiedziane. W dzień, kiedy świeciło słońce, można było jakoś wytrzymać. Jednak noce dawały nam popalić. Dokuczliwy silny wiatr, zwłaszcza po wyjściu ze strefy pracy, odczuwało się podwójnie. Ratowaliśmy się rozstawieniem namiotu, nagrzewnicami, zapleczem z ciepłymi napojami. Czasem mogliśmy się ogrzać w podstawionym busie, a i lokalni mieszkańcy wspierali nas, jak mogli, rozpalali ogniska z tego, co było pod ręką. Warunki niezwykle męczące i dokuczliwe. Nie da się ukryć, że praca fizyczna w tak niskiej temperaturze zużywa dużo energii. Choć z drugiej strony lepiej było już pracować fizycznie w dziurze niż koordynować na zewnątrz, niewiele się ruszając. To zimno na pewno zapamiętam na długo.

Poruszył pan temat obserwatorów, trudny dla ratowników. Była presja rodziny, otoczenia?

Przeżyliśmy z mieszkańcami chyba każdego rodzaju emocje - począwszy od wdzięczności i radości za to, że pomagamy, ratujemy, aż po ogromną frustrację. Przychodzili do nas i przekonywali, że w gruzowisku zostali jeszcze ludzie, słychać ich głosy. Cały czas wierzyli, że ich bliscy żyją. Złościli się, że ich opuszczamy. Raz nawet zebrany tłum nie pozwalał nam odjechać. Przy pomocy lokalnych koordynatorów i policji udało się przetłumaczyć ludziom, że jesteśmy po to, żeby uratować jak najwięcej osób, nie możemy skupiać się tylko na jednym miejscu, bo taka jest właśnie idea szybkiego reagowania w ramach tych pierwszych dni. To były niezwykle trudne chwile.  

Wspomniał pan o współpracy z innymi grupami. Ale wiadomo, że mamy turystykę ratowniczą, czyli pospolite ruszenie różnych zgrupowań, ludzi spieszących z pomocą. Jak to się układało tam na miejscu?

Jako certyfikowana grupa gwarantujemy jakość działań. Jesteśmy w stanie potwierdzić, czy pod gruzami są żywe osoby i zdecydować, jakie podjąć działania w celu ich wydobycia. Na miejscu były grupy bez odpowiedniego sprzętu, więc jeśli tylko mogliśmy, staraliśmy się im pomóc w lokalizacji zasypanych i działaniach technicznych. Cel był jeden - uratować jak najwięcej osób.

Słyszałam, że strażacy na nowo odkryli geofony.

Można tak żartobliwie powiedzieć. Jednak nie chodzi o to, że takiego sprzętu nie znali. Geofony funkcjonują w PSP od ponad 20 lat. My na szkoleniach w Nowym Sączu pokazujemy ich możliwości. Jednak w Turcji ratownicy przekonali się dobitnie o ich skuteczności w lokalizacji poszkodowanych, usłyszeli na własne uszy, że poszkodowanego słychać, można się z nim komunikować, do czego w kraju być może nie mieli tylu okazji. Uwierzyli w ten sprzęt. Na szkoleniach zawsze powtarzałem, że jeśli zasypana osoba jest przytomna, może dać nam sygnał, który usłyszymy dzięki geofonowi. Tak się właśnie wydarzyło się w Turcji.

Podobno psy czasem czuły się zdezorientowane, kiedy blisko siebie znajdowały się osoby żywe i zmarłe.  

Zaangażowanie psów ratowniczych jest bardzo skuteczną i szybką metodą. Lokalizacja polega na odnalezieniu przez psa na tyle silnego zapachu żywego człowieka, by potrafił znaleźć jego źródło i zasygnalizować, w którym miejscu się wydobywa. Na gruzowisku unosiło się wiele zapachów, na pewno nie jest to sytuacja sprzyjająca, ale nasze psy są szkolone, by na to nie reagować. Jednak kręciło się tam wiele osób, bywały problemy z zapewnieniem psom wolnej przestrzeni do pracy. Zdarzało się, że nie wskazywały od razu precyzyjnie miejsca. Widać po zachowaniu psa, kiedy łapie zapach i próbuje się dostać do jego źródła, jednak nie jest w stanie. Ale pamiętajmy, że przewodnik potrafi „czytać” swojego psa, ufa mu i wie, co ten chce mu powiedzieć. Problemem dla zwierząt, tak jak i dla ludzi, było zmęczenie fizyczne, urazy, temperatura, stres i obciążenie psychiczne. Wszyscy pracowali naprawdę intensywnie.

Czy któraś z metod lokalizacji poszkodowanych okazała się szczególnie przydatna, czy jednak kompilacja różnych sposobów?

Geofony okazały się nieocenioną pomocą w lokalizowaniu poszkodowanych fot. archiwum prywatne Sławomira WojtyUrządzenia elektroniczne i psy wzajemnie się uzupełniają. Turcja dobitnie to potwierdziła. Nie jest tak, że znajdziemy coś z pomocą samych psów, samych geofonów czy kamer wziernikowych. Używamy najpierw psów, późnej geofonów, a na końcu kamer, by precyzyjnie ustalić lokalizację poszkodowanego.

Taki wyjazd to przede wszystkim ratowanie innych ludzi, ale też bezcenne doświadczenie dla strażaków i służby. Jak je można spożytkować w kraju? Pan jest szkoleniowcem, strażakiem operacyjnym, więc postrzega to pan z dwóch perspektyw.

Dla wszystkich było to doświadczenie zupełnie nowe. Nikt z nas nie zetknął się z taką skalą zdarzenia, intensywnością i ciągłością działań w skomplikowanych warunkach. Szkoleniowo powinniśmy położyć duży nacisk na pracę w ciasnej przestrzeni z wykorzystaniem różnych technik: stabilizacji, wykonywania przebić, usuwaniem gruzu i wyposażenia, czy też ewakuacji poszkodowanych. Oczywiście trenujemy to w kraju, jednak Turcja uzmysłowiła nam, że zwykły materac może być wyzwaniem ratowniczym. Jego usunięcie pochłaniało dużo czasu i było zaskakująco trudne. Warto też wyposażyć grupę w narzędzia do pracy w ciasnej przestrzeni, jak mały młot udarowy, małe nożyce akumulatorowe do cięcia prętów czy inny sprzęt umożliwiający poruszanie się w ciasnej przestrzeni. Brakuje nam poligonów, które odzwierciedlałyby takie właśnie naturalne budynki, jakie spotkaliśmy w Turcji - do pracy psów i ratowników. Nie ma to być przypadkowa kupka gruzu, ale stanowiska szkoleniowe pokazujące konfiguracje, z którymi ratownik może się spotkać w realnych działaniach. Gdzie bezpiecznie, powtarzalnie i skutecznie może się nauczyć różnych technik. Najlepiej, by każda grupa miała swój poligon oraz dodatkowo co najmniej dwa poligony specjalistyczne z możliwością organizacji długotrwałych ćwiczeń dla dwóch grup USAR w wariancie ciężkim równocześnie.

Grupa wyjazdowa jest sklejana z różnych ludzi, którzy nie zawsze współpracują ze sobą na co dzień. Jak to się przekłada na ich współdziałanie? Trzeba się docierać?

Tam pojechali specjaliści z fachową, ustandaryzowaną wiedzą, ale i ludzie, którzy się znali. Bo my się spotykamy, razem szkolimy. I ta wspólna systematyka działań sprawiła, że byliśmy skuteczni. Rozmawialiśmy jednym językiem. Kiedy przejmowaliśmy obszar działań po zespole z innej SGPR, wystarczyło kilka informacji i było wiadomo, co i jak robimy, jaki jest kierunek działań, jaka jest taktyka, jakie są zagrożenia, co już wykonano i co robić dalej. Uważam, że ten kierunek jest jak najbardziej prawidłowy.

A była okazja, by podpatrzeć techniki ratownicze innych grup?

Przez zaangażowanie w działania miałem mało możliwości obserwowania i śledzenia tego, co się dzieje w całej Turcji. Choć akcja była dokładnie transmitowana w mediach społecznościowych, co też jest nowością. Obok nas działali Bułgarzy, Litwini i Czesi, a incydentalnie także Wenezuelczycy. Myślę, że raczej oni mogli nas podpatrywać.

Zimno, zmęczenie fizyczne, zagrożenia. Jak reagowali ratownicy?

Bardzo profesjonalnie. Nastawienie od samego początku było takie, że jedziemy ratować ludzi, pomagać i będziemy walczyli o każdego człowieka. Już w samolocie zapowiedziałem, aby się przygotować, że przez pierwsze 24 do 36 godzin będziemy działali non stop, nie zejdziemy z gruzowiska, bo jest szansa uratować wiele osób. I tak też było. Takie zaangażowanie przyniosło rezultat w postaci uratowania życia, co dało ludziom kopa, motywację do dalszych starań. Przekonali się, że taki kierunek działania ma sens. Na żadnym etapie nie pojawiło się zwątpienie, zniechęcenie. Wszyscy do samego końca działaliśmy. Motywowała nas także wdzięczność społeczności tureckiej. Wszystko to spowodowało, że do samego końca nie było żadnego problemu z tym, że komuś się nie chce, że ktoś już ma dość. Wszyscy byli gotowi zostać dłużej, jeśli zaszłaby taka konieczność. Choć nie da się ukryć, że zasoby i siły ludzkie się zużywają. Pracowaliśmy tam kilka dni na wysokich obrotach i choć wszyscy mieli energię do tego, żeby nadal działać, to myślę, że każdy z nas po powrocie do domu, kiedy zeszły emocje i adrenalina, poczuł ogromne zmęczenie.

To była pierwsza akcja, podczas której uratowano aż tyle osób.

Ale też liczba ofiar jest wstrząsająca. Trzęsienie zastało ludzi podczas snu, co na pewno zmniejszyło szanse na ucieczkę. W sumie w działaniach zespołów międzynarodowych uratowanych zostało ponad 200 osób. Najwięcej w historii ratownictwa. Zdecydowało o tym wiele czynników, ale szybkość w dotarciu na miejsce zawsze jest kluczowa. Na miejscu katastrofy, niezależnie od nacji, jesteśmy jedną społecznością ratowniczą, która uczestniczy w ratowaniu całości. Dzielimy się zadaniami, zmieniamy, wspieramy. Bez ciężkiego sprzętu pewnych rzeczy nie dałoby się nam zrobić. Zatem współdziałanie różnych zespołów zagranicznych i lokalnych służb jest konieczne.

Działania ratownicze w przypadku katastrofy kończą się po pięciu, góra siedmiu dniach. Tak mówi literatura. Wy byliście dłużej. Dlaczego?

Niewiele dłużej, bo nasze działania trwały osiem dni. Oczywiście, że zdarzają się sytuacje, kiedy po znacznie dłuższym czasie da się kogoś uratować. W Turcji po kilkunastu dniach uratowano trzyosobową rodzinę, przynajmniej tak podają media. Jednak na tyle zniszczonych budynków są to jednostkowe przypadki.

Przychodzi w akcji ratowniczej taki moment, że trzeba powiedzieć: dość, koniec. Jak to wyglądało w Turcji?

Ten moment przyszedł naturalnie, wprowadzono do działań ciężki sprzęt, zwiększyła się liczba lokalnych ratowników. Turcy radzili sobie własnymi siłami. Władze lokalne zdecydowały więc, że nam dziękują za dobrą robotę.

A czego pan się dowiedział o sobie jako dowódcy po tym wyjeździe?

Że naprawdę ciężko podejmować decyzję, co robimy, jak robimy, czy dalej działamy, gdzie działamy, jak się przenosimy. Mam nadzieję, że wybrałem dobrze, że nie zostawiliśmy nikogo żywego. To były bardzo trudne momenty. Wszystko to, co się wydarzyło zostaje w głowie i czasami wieczorem przed snem wraca w myślach. Człowiek analizuje, chce mieć pewność co do decyzji, które podjął. Po pewnym czasie pojawiają się pomysły i koncepcje, że coś można udoskonalić i poprawić w przyszłych działaniach. Wydaje mi się, że nie licząc pewnie drobnych błędów, zrobiliśmy wszystko prawidłowo, że tam na miejscu w danym momencie decyzje były słuszne, pozwalały na skuteczność działań. Praca z ludźmi i zaufanie do nich to też jest podstawa.

A pisze się pan na kolejny wyjazd za granicą?

Dalej jestem w służbie, działam, podejmuję wyzwania. Robię to, co lubię i przynosi mi to satysfakcję. Cieszy również mnie to, że miałem okazję szkolić tak wielu ratowników będących w Turcji.  Że przyznawali mi słuszność, potwierdzali to, co przekazywaliśmy im podczas szkoleń i ćwiczeń. Wszystko to też motywuje. Nie ma co rezygnować, skoro moje działania przynoszą efekty. Jeżeli jestem potrzebny, to jestem do dyspozycji.

Anna Łańduch Anna Łańduch

Redaktor Naczelny „Przeglądu Pożarniczego”

do góry