• Tłumacz języka migowego
Ratownictwo i ochrona ludności Marek Wyrozębski

Płonąca pułapka

24 Sierpnia 2017

„To był tragiczny pożar, zdarzenie bez precedensu. Jesteśmy myślami ze wszystkimi którzy przez niego ucierpieli. (…) nigdy w trakcie swojej 29-letniej służby nie doświadczyłam czegoś podobnego. Sił dodaje mi wspaniała postawa podległych mi ludzi i innych załóg ratowniczych, które cały czas angażują się w pomoc”. Tymi słowami komisarz Londyńskiej Straży Pożarnej Danielle Cotton skomentowała najtragiczniejsze zdarzenie ostatnich lat w stolicy Wielkiej Brytanii.

Płonąca pułapka Pożar wieżowca Grenfell Tower, do którego doszło 14 czerwca tego roku, pochłonął więcej ofiar niż wszystkie pożary w Londynie przez ostatnie dwa lata. Ogień w krótkim czasie strawił niemal cały budynek, pozbawiając życia całe rodziny. Strażacy z London Fire Brigade (LFB) zdołali uratować z płonącego budynku 65 osób. Co najmniej 80 osób poniosło śmierć, a poszkodowane zostały 74.

Preludium tragedii

Nazwa wieżowca pochodzi od ulicy Grenfell, przy której stoi. To wzniesiony w 1974 r. betonowy blok na planie kwadratu o boku około 22 m, usytuowany w North Kensington, w zachodniej części Londynu. Tuż przed pożarem budynek miał 23 piętra (ok. 70 m wysokości), 120 mieszkań i prawie 600 lokatorów. Była w nim jednak tylko jedna centralna, dwubiegowa klatka schodowa (druga obejmowała wyłącznie część socjalną), dwie windy osobowe oraz jedno wyjście z budynku na parterze. Gruntowny remont przeprowadzony na przełomie lat 2015 i 2016 nie poprawił warunków bezpieczeństwa. Miał jednak kluczowe znaczenie podczas działań ratowniczo-gaśniczych… Niestety, w złym znaczeniu tego słowa.

Pierwsze zgłoszenie dotarło do służb o godz. 0.54 czasu lokalnego. Informacja dotyczyła jednak nie tyle całego płonącego wieżowca, a pożaru mieszkania na czwartym piętrze, powstałego na skutek zapaleniu się lodówki. Zgodnie z procedurami do pożaru w bloku mieszkalnym zadysponowano cztery zastępy gaśnicze jako siły pierwszego rzutu. Siły LFB dojechały na miejsce po około 6 min od przyjęcia zgłoszenia i przystąpiły do gaszenia lokalu. Ogień wydostał się jednak przez kuchenne okno i podpalił elewację od północnej strony budynku, jak się okazało - wykonaną z palnego materiału. Trudno ocenić, czy ogień był wtedy jeszcze możliwy do stłumienia. Materiały filmowe nagrane przez świadków pokazują, że gdy tylko strażacy zorientowali się, że powstał pożar zewnętrzny, zbudowali linię i podjęli gaszenie z zewnątrz. Ogień zaczął się jednak błyskawicznie rozprzestrzeniać po elewacji, zagrażając kolejnym mieszkaniom od zewnątrz. O 1.15 zadysponowano już kolejne pięć zastępów, 4 min później (po 25 min od zgłoszenia) pierwszy podnośnik hydrauliczny 30 m. Strażacy, który opisywali przebieg akcji, twierdzili, że nigdy w życiu nie widzieli, by pożar rozwijał się tak szybko. Płomienie, wędrując po elewacji, wdzierały się do mieszkań i wypełniały je dymem. Równocześnie z akcją gaśniczą rozpoczęto ewakuację mieszkańców z zagrożonych lokali. Niestety, dym przedostał się do jedynej klatki schodowej, mieszczącej się w środku budynku. Jak skomentował Richard Welch, jeden z oficerów, który później dojechał na miejsce: „W pewnym momencie mieli już sześć samochodów. Zaraz prosili o zadysponowanie ósmego, potem dziesiątego, piętnastego, dwudziestego i w końcu dwudziestego piątego. Słyszałem to [przez radio - przyp. autora], gdy jechałem na miejsce. Było więc oczywiste, że dzieje się tam coś poważnego”. Do zdarzenia zadysponowano 40 zastępów straży pożarnej, także z sąsiednich hrabstw i ponad 200 strażaków. Na miejsce przyjechało 20 ambulansów.

Zadymienie na klatce schodowej panowało już od trzeciego piętra w górę. Pierwotnie ratownicy docierali nawet w okolice 19. piętra, skąd sprowadzali ludzi. Później, gdy ogień rozprzestrzenił się na wszystkie strony budynku, nie było to już możliwe. Z powodu wysokiej temperatury, gęstego dymu, a także ekstremalnego wysiłku i szybkiego zużycia powietrza w aparatach strażacy docierali najwyżej do 10. piętra. Wąska i jedyna klatka schodowa stała się dwukierunkową magistralą. Szukający ludzi strażacy z nowo przybyłych zastępów przedzierali się w górę, a w dół schodzili, dusząc się i krztusząc, mieszkańcy bloku sprowadzani przez pierwszych ratowników. Toksyczny dym w pewnym momencie odciął jednak definitywnie ludzi od jedynej drogi ratunku. Rozpoczęła się dramatyczna walka o przetrwanie.

rys11

Dramat w środku

Łącznie w ciągu nocy służby ratownicze odebrały około 600 telefonów od osób zgłaszających pożar wieżowca lub tych, których w nim uwięził. Policjanci zadysponowani do zabezpieczania terenu wokoło budynku, widząc mieszkańców w oknach, kazali się im ewakuować, jednak gdy pożar odciął drogę ewakuacyjną, radzili im pozostanie w domach i telefoniczne powiadomienie o swoim położeniu służb ratowniczych. Pod blokiem gromadzili się gapie i ewakuowani wcześniej mieszkańcy. Słyszeli krzyki i nawoływania o pomoc z okien, widzieli, jak ludzie machają prześcieradłami i kocami, ale nie mogli nic zrobić. Cześć mieszkańców bloku, kiedy dym i ogień docierał do lokali, zdecydowała się skakać. Po południowej stronie budynku ludzie próbowali schodzić po opuszczonych z okien kocach (związane ze sobą, miały długość ponad 25 m!). Komunikaty z prośbą o pomoc zaczęły pojawiać się na portalach społecznościowych. Ci, którzy nie mogli się wydostać, zamieszczali nagrania swoich zadymionych mieszkań i ściany dymu na korytarzu. Dla niektórych były to później jedyne źródła informacji o bliskich.

Tego dyżuru z pewnością nie zapomną także dyspozytorzy ratunkowych numerów alarmowych. W ciągu nocy odbierali setki telefonów od ludzi, których życie było bezpośrednio zagrożone. Nie byli na początku świadomi dramatów, które rozgrywały się po drugiej stronie słuchawki. Zgodnie z brytyjską procedurą stay put, jeśli ogień pojawi się w twoim budynku, ale nie w twoim bezpośrednim sąsiedztwie, zostań w mieszkaniu, zamknij drzwi i okna, uszczelnij je ręcznikiem, daj znać służbom ratowniczym, gdzie jesteś i czekaj na pomoc. Ewakuację należy rozpocząć, gdy pożar wybuchnie w naszym sąsiedztwie, na naszym piętrze lub dym i ogień bezpośrednio nam zagraża. Procedura ta wydaje się rozsądna przy założeniu, że konstrukcja budynku (wraz z drzwiami i oknami) jest w stanie ograniczyć ich rozprzestrzenianie i dać służbom dość czasu na działanie (wyklucza to np. budynek drewniany). Niekontrolowana ewakuacja może zaś spowodować rozprzestrzenianie się dymu, utrudnić działania gaśnicze ratownikom, a nawet zwiększyć liczbę poszkodowanych. W większości pożarów w blokach taka strategia dawała rezultaty. Ale nie w Grenfell Tower. Dyspozytorzy, nie znając rozmiarów pożaru, radzili ludziom pozostanie w mieszkaniach. Niektórzy mieszkańcy ocaleli tylko dlatego, że nie posłuchali polecenia. Zagrożenie nadchodziło z każdej strony, a ewakuacja wszystkich ludzi z wyższych pięter zadymioną klatką schodową była wręcz niemożliwa. Jedyną szansą dla lokatorów było szybkie opanowanie ognia i likwidacja zagrożenia. Niestety, nawet gdy elewacja się dopaliła, jeszcze wiele mieszkań płonęło.

rys2

Walka

Kiedy ogień objął znaczną cześć elewacji, w promieniu około 30 m wokół budynku zaczęły spadać duże kawałki spalonych kaset elewacyjnych i izolacji. Podnośnik musiał zostać przestawiony, a ratownicy wchodzący do środka eskortowani przez policjantów niosących nad nimi tarcze policyjne jako osłonę. Odłamki zniszczyły część mieszkań w budynkach sąsiadujących z Grenfell Tower. Działania utrudniała też przeładowana sieć radiowa, nadmiar korespondencji i słaby zasięg stacji, ograniczonych przez betonowe ściany budynku.

Do płonącego wieżowca prowadziło jedno wejście. Nowe załogi dostawały przydział pięter do przeszukania albo konkretne lokale, w których według pozyskanych informacji przebywali ludzie. Strażacy musieli podpinać reduktory w aparatach ODO już na wysokości trzeciego piętra, co znacznie ograniczało ilość powietrza, które mogli przeznaczyć na ratowanie ludzi. Część ratowników miała jednak zestawy dwubutlowe (ok. 4 l pojemności wodnej każda), które wydłużały teoretyczny czas pracy do 45 min. Na wąskiej klatce schodowej panowało duże zamieszanie. Mieszkańcy, którzy sami próbowali się ewakuować, chodzili po omacku, tracili orientację, dusili się. Strażacy musieli więc podejmować ekstremalnie trudne decyzje, dotyczące życia i śmierci: czy sprowadzić na dół zagubioną w duszącym dymie matkę z dzieckiem, czy piąć się wyżej do rodziny, która utknęła kilkanaście pięter wyżej. Mieli świadomość, że nie ma szans, by uratować wszystkich mieszkańców, a większość z nich stanowiły rodziny z dziećmi. Niektórzy ratownicy mający sprawdzić wyższe piętra zawrócili więc i pomagali tym, których spotkali po drodze. A wracając na górę, spotykali kolejnych ludzi potrzebujących pomocy. Ponadto pnąc się wyżej po klatce schodowej, wciąż musieli monitorować zapas powietrza w aparatach i dokonywać wyboru - iść jeszcze dalej, czy zawrócić, nim będzie za późno na własną ewakuację? Dodatkowym obciążeniem psychicznym była obawa, czy konstrukcja obiektu wytrzyma tak skrajne warunki pożarowe. Między godziną 3 a 4 nad ranem nie dało się już dostać powyżej 10. piętra, gdzie temperatura była wystarczająca, by topić hełmy na głowach. Po wyczerpującej, walce z żywiołem nakazano strażakom wycofanie się z budynku, z uwagi na środowisko zagrażające życiu nawet przy wyposażeniu w strój specjalny i ochronę dróg oddechowych.

Brytyjscy eksperci oceniają, że tej nocy strażacy, by uratować jak najwięcej osób, wielokrotnie odstępowali od zasad bezpieczeństwa. Ostatnia osoba została ewakuowana z wieżowca o 6.30 rano. Pożar został zlokalizowany (opanowany) po ponad 24 godz., a całkowicie dogaszony po 60 godz. Do budynku wprowadzono grupy poszukiwawczo-ratownicze z psami, ale bez nadziei, by ktoś mógł jeszcze ocaleć. Szacuje się, że gdy doszło do pożaru, w obiekcie było 350 osób. Uratowało się łącznie 255. W chwili opracowywania tego artykułu 80 osób uznano za zmarłe, los pozostałych jest jeszcze nieznany. Szacuje się, że ostateczną liczbę ofiar poznamy pod koniec roku.

Gdy opadły popioły

Oficjalną przyczyną pożaru według londyńskiej policji była awaria lodówki, która wywołała pożar w lokalu na czwartym piętrze. Stamtąd ogień rozprzestrzenił się na zewnątrz budynku i dalej objął palną elewację. Okna mieszkań nie wytrzymały temperatury i płomieni, w wyniku czego żywioł opanował i zniszczył niemal wszystkie mieszkania od drugiego piętra wzwyż. Wykluczono podpalenie. Z zebranych materiałów ustalono, że ogień początkowo piął się w górę po jednej stronie budynku, by ostatecznie objąć go w całości. Bardzo szybko wyszło też na jaw, że za rozmiary zdarzenia odpowiadają palne (tańsze) materiały wykorzystane przy remoncie elewacji. Panele, które kryły zewnętrzne ściany budynku, były niepalne jedynie do poziomu lobby, tj. do trzeciej kondygnacji - tam, gdzie jeszcze nie było mieszkań. Zastrzeżenia budziła też sama konstrukcja paneli, która sprzyjała rozwojowi pożaru. O zagrożeniach w obiekcie, licznych nieprawidłowościach w kwestii bezpieczeństwa, a nawet zapowiedziach, że może dojść do tragedii, informowali lokalni działacze i mieszkańcy budynku. Zapowiadali na długo przed remontem, że w razie pożaru ludzie mogą być odcięci od drogi ucieczki. Nikt jednak nie podjął tematu.

Straży pożarnej nie odmawiano bohaterstwa, ale jednocześnie zarzucono brak przygotowania do takiej akcji. Pierwszym zarzutem był brak natychmiastowego zadysponowania do pożaru podnośnika lub drabiny. Ówczesna procedura nie zakładała wysłania go w pierwszym rzucie (do zgłoszonego pożaru mieszkania na czwartym piętrze). Szybko jednak wyciągnięto wnioski - po tygodniu zmieniono zasady i zastęp ten został dopisany do listy sił pierwszego rzutu jadących do pożaru budynku wysokiego. Ale nawet po przyjeździe do pożaru 30-metrowy podnośnik mógł dosięgnąć jedynie do połowy budynku. Nie było więc żadnych szans na ewakuację mieszkańców z wyższych kondygnacji. Tu również pojawił się zarzut - że straż pożarna zabezpieczająca stolicę kraju nie ma w swoich zasobach pojazdu o większym wysięgu. Podobnie stało się z kontrowersyjną procedurą stay put, która po kilku poważnych pożarach bloków mieszkalnych w przeszłości znów stała się przedmiotem dyskusji. Po pożarze Grenfell Tower do procedury dopisano zdanie mówiące o tym, żeby pozostać w lokalu „o ile dym i ogień ci nie zagrażają”.

Emerytowany oficer LFB skomentował te zmiany następująco: „Niewielu, jeśli w ogóle ktokolwiek w tym kraju, widziało kiedyś pożar bloku mieszkalnego pełnego śpiących mieszkańców. Nie sądzę, żeby można się było na coś takiego przygotować. Nasze budynki powinny zapewniać nam bezpieczeństwo”. Myślę, że z jednej strony miał rację - prawidłowo stosowana i wyegzekwowana prewencja pożarowa, jeśli nawet nie zapobiegnie pożarom, to z pewnością ograniczy straty (także w ludziach). Z drugiej jednak strony, wiedząc, że teoria często nie idzie z praktyką pod rękę, trzeba zawsze szykować się na najgorszy możliwy scenariusz. Niewykluczone, że i w naszym rejonie znajdzie się gdzieś taka tykająca bomba jak Grenfell Tower.

st. kpt. Marek Wyrozębski jest dowódcą zmiany w JRG 3 w Warszawie
fot. Natalie_Oxford on Twitter/Wikimedia Commons
Z uwagi na trwające śledztwo i brak oficjalnych pełnych raportów w pracy nad artykułem korzystałem z materiałów prasowych LFB i BBC. Z biegiem czasu z pewnością pojawią się nowe informacje, które przedstawią dokładny przebieg wydarzeń.

sierpień 2017 

Marek Wyrozębski Marek Wyrozębski

mł bryg. Marek Wyrozębski jest dowódcą zmiany w JRG 3 Warszawa

do góry