• Tłumacz języka migowego
Pożary filmowe Paweł Rochala

Charlie strażakiem (1916)

14 Czerwca 2023

Wyłączenie współczucia dla poszkodowanych pozwala uwidocznić znaczny potencjał komiczny zawodu strażaka. U zarania sztuki filmowej docenił ten potencjał sam jej mistrz, Charlie Chaplin.
Nie on pierwszy zwrócił uwagę na strażaków. Zanim wziął się do dzieła, powstały co najmniej takie dwa. Już w 1901 r. (w filmie jest 1900 r.) wyświetlano brytyjski, króciutki (4 mini 40 sek.) film pt. Fire!. Drugi - Life of an American Fireman z 1903 r. - trwał niewiele dłużej. Zatem film Chaplina pionierski nie był w kategorii ogólnej. W szczególnej tak, gdyż w odróżnieniu od poprzedników nakręcił on nie dramat, tylko komedię.

Śmieszność

Powstawały wówczas różne filmy, również o wymowie poważnej, ale największą oglądalnością cieszyły się zbitki akrobacji, błazenady i występów mimicznych. Kręcono tego dużo, tanio i w nader pospolitym guście. Kino było nieme, więc przemawiało do widza przesadzonym gestem, grymasem, wydarzeniami i niesamowitym tempem akcji, zawsze zresztą przyspieszonym. Co nieco wyjaśniano planszami tekstowymi, których rolę można porównać do dzisiejszych memów. Całość podkręcała grana na żywo muzyka, na ogół skoczna, ale tu już niewiele zależało od filmu, więcej od muzyka.
Wszyscy starają się obudzić Charliego / Kadr z filmuTo były piękne czasy! Nie uznawano żadnych świętości, ani panujących wówczas, ani tym bardziej dzisiejszych, niejako wskrzeszając tradycje średniowiecznych kuglarzy, co mogli bezkarnie dworować nawet z suwerena, a kpili też z ludzi biednych, ułomnych czy odmiennych. Zatem nie uniknęli ekranowej śmieszności władcy ani poddani, duchowni ani wierni (i niewierni), biali, czarni, żółci ani czerwoni, mężczyźni ani kobiety, dzieci ani starcy. Śmieszni byli chudzi i grubi, bogaci i biedni, bandyci i stróże prawa - ośmieszano zwłaszcza tych ostatnich, stadnie i z osobna.
Można odnieść wrażenie, że ponad 100 lat temu normą był większy dystans do siebie. Nikt nie biadał nad uczuciami ludzi bez naskórka - wszak jak się go nie ma, to i samemu trudno żyć, a też inni życia z kimś takim nie mają. Bo czy jakiś hrabia wezwałby na pojedynek producenta filmowego z powodu przedstawienia arystokracji jako śmiesznej? Tylko w Związku Sowieckim nikt nie kpił z niemającej naskórka władzy, bo reagowała bardzo nerwowo. Wszak znane wszystkim były ostatnie w życiu słowa poety samobójcy Włodzimierza Majakowskiego: „Towarzysze! Nie strzelajcie!”, a pewien aktor zagrał w filmie rolę niesłusznego człowieka z minionej epoki na tyle przekonująco, że wzięto grę za dosłowność i swoje w łagrze odsiedział (choć mogli zabić).
W amerykańskich filmach niemych przez jeszcze kilka lat panowała pełna wolność, granicząca z dowolnością. Ale nie pachniało to rewolucją, tylko psikusami. Policjant ze srogim wąsem, co się wywrócił na rozlanym oleju, dostojna matrona w kapeluszu, co dostała tortem w twarz, czarny służący wystraszony do białości, przełożony z rozmachem wymierzający cios niewinnemu, bo winny się uchylił, mnóstwo - zwłaszcza w filmach Chaplina - kopniaków, duszeń i pomiatania człowiekiem jak szmacianą kukłą. Wiele znaczyła sztuka uników i ogólna giętkość: wyskakiwanie przez okna, prześlizgiwanie się między nogami pogoni, gonitwy po dachach lub sprzętach domowych, wpadanie do wody. Wielu te sceny śmieszą i dziś. Co osiągano bez używania brzydkich słów, wszak film był niemy…
Ruchome obrazki przyciągały widzów do kin z siłą magnesu. Tamte okoliczności sportretowano wiernie w świetnym filmie kolorowym i dźwiękowym z 1976 r. Nickelodeon (takie nazwy nosiły kina, w których można było zażyć rozrywki niedrogo, bo za niklową monetę, co przynosiło krociowe zyski masowe). Warto go polecić nie tylko ze względu na dowcip i rekonstrukcję realiów, lecz także pokazanie, jak niebezpieczna pożarowo była taśma celuloidowa. Ale uwaga! Przemysł filmowy już się zmieniał w potworność, pełną fałszu, sprzedajności, nadużyć i taniego poklasku. Co zilustrowano budzącym grozę dramatem z 1975 r. pt. Dzień szarańczy.

Gadżety

Tymczasem mamy 1916 r. Biznes filmowy się rozkręca. Jednym z jego rosnących rekinów jest Charlie Chaplin, emigrant z Anglii bez amerykańskiego obywatelstwa. Płaci mu się krocie. Kręci, jak inni w branży, szybko: 36 filmów w 1914 r., 15 w 1915 r. i 12 w 1916 r. Coraz mniej, bo może sobie pozwolić na jakość.
Filmy robiono wówczas po taniości, zwykle z jednego ujęcia, z niewieloma zbliżeniami. Za miejsce akcji wystarczała jedna dekoracja, często namalowana na płótnie. Chaplina stać było na więcej. Nawet jego wczesne filmy to dobrze opowiedziane historyjki, mające wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Są jak dobre dowcipy, co w kilku słowach wytwarzają świat, opowieść i pointę, z tym, że u niego słowa zastępowane są obrazami. Nie od rzeczy będzie przypomnieć, że nawet najlepszy dowcip można położyć za sprawą fatalnego przekazu. Chaplin był mistrzem opowieści, a przy tym człowiekiem bardzo wrażliwym. Taśmy filmowej nie żałował. Jego filmiki są więc kompletne: postaci mają zarysowane charaktery, fabuła trzyma się kupy, a na całość składa się kilka starannie dopracowanych scen z wieloma zbliżeniami.
Charlie strażakiem to przykład sporych jak na owe czasy nakładów na opowieść. Jest scena w sypialni strażackiej, w garażu, scena wyjazdu alarmowego i drogi do pożaru (lubowano się wówczas w kręceniu pościgów z perypetiami), wreszcie akcji gaśniczej. Wszystko to śmieszne, ale jednocześnie, mimo wyraźnej przesady, bardzo rzeczywiste. Bo Chaplin, jako mistrz karykatury, oddał wiernie wszelkie cechy charakterystyczne przedmiotu, podkręcając je tylko „co nieco”. Oczywiście przeniósł na strażacki grunt kilka uniwersalnych gagów, wszak kinem rządziły gusta pospolitej większości. Przecież strażacy, choć elita, to też ludzie. Nieprawdaż?...

Akcja w koszarach

Postawny, wąsaty i przy tuszy dowódca zmiany zrobił podwładnym pobudkę, czyli wszczął alarm. Dzwon, podobny do tych szkolnych, co przerwy i lekcje ogłaszają, zmarłego by obudził. Wszyscy szparko wpadli na ześlizg, tylko Charlie spał jak niemowlę. Nie od razu zauważono jego nieobecność, bo dowódca po to przecież zarządził alarm, żeby załogą komenderować, a nie żeby do akcji jechać. Zatem najpierw była zbiórka, połączona z musztrą. A ta, jak wiadomo, ma znaczny potencjał komediowy i Chaplin skrzętnie go wykorzystał. Musztra filmowa jest więc wyjątkowo bezsensowna, zwłaszcza że podkomendni wiele maszerują w miejscu, posuwając się do galopu, co dzieje się frontem do kamery. Jest też swego rodzaju balet pożarniczy - niektórzy strażacy łapią elementy uzbrojenia samochodowego i okrążają z nim maszerujący w miejscu pododdział.
Wreszcie, gdy wódz nasycił się rozkazodawstwem, strażacy zajęli miejsca regulaminowe na sikawce konnej. I tu skucha - bo ani koni, ani woźnicy. Nic nie pomogły zbiorowe nawoływania, gwizdki, dzwonek alarmowy - Charlie spał dalej. Aż szef zmiany poszedł go obudzić. Po czym dostaliśmy zestawienie działań typowych dla rekruta. W panice pomieszały się chłopinie wszystkie szkolenia, ześlizg służył w obydwie strony, acz konie grzecznie maszerowały do tyłu, wreszcie zaciął je z bata i wyjechał konną sikawką parową, zostawiając wszystkich w strażnicy. Kawał ujechał, nim zawrócił.
Liczba duszeń tłumaczących, jaką świętością jest dzwonek alarmowy, tudzież kopniaków korygujących, które zainkasował w cztery litery nowicjusz Charlie od szefa, przeszła wszelkie granice jego filmów (krytyka miała mu to za złe, publika nie). Ale gdy inni też próbowali go kopniakami ustawiać, oddał z nawiązką. Tyle osiągnięto, że nasz bohater reagował nadpobudliwie na każdy dosłownie dzwonek, co dla otoczenia okazało się łańcuchem nieszczęść.

Pożary

Pożar Chaplina wyglądał absolutnie niefilmowo, co dobrze o nim świadczy. Widz tego nie musiał odróżniać, ale fachowcy wiedzą, że jeśli już dym wydobywa się przez szpary drzwi wejściowych, to w środku sytuacja jest bardzo poważna. Tak było i teraz. Przy okazji obejrzeliśmy nowoczesny sposób alarmowania, bo w rosnącym Los Angeles budowało się zasobne dzielnice w sposób planowy i przeciwpożarowy.
Właściciel domu zobaczył dym wychodzący zza drzwi. Dobiegł do ulicy i po prostu włączył przycisk obok budki telefonicznej. Uruchomił tym samym dzwonek alarmowy w strażnicy. Niestety - strażacy zajęci byli grą w warcaby. Charlie tak się skoncentrował na tym zajęciu, że podłożył szmatkę pod młoteczek dzwonka - tresura poszła w niepamięć. Dym się wzmógł, a potencjalny pogorzelec zadzwonił z budki do straży. Warto przypomnieć, że u nas w tamtym czasie zasadniczo dostrzegano pożary z wież obserwacyjnych, czyli już w stadiach zaawansowanych. Oczywiście były też telefony, jednak tylko nieliczni je posiadali. W Warszawie jeszcze długo w dwudziestoleciu międzywojennym wystarczały numery czterocyfrowe… Charlie odebrał telefon i szybko zakończył rozmowę - partię trzeba było rozegrać do końca. Zdesperowany człowiek przybiegł do strażnicy, ale i to niewiele mu pomogło. Dopiero powrót szefa zmiany zmienił nastawienie i pojechali.
Wyjazd alarmowy wygenerował przygody własne. Na miejscu wszyscy po amatorsku rzucili się do ognia, zapominając o gadżetach. Powierzyli je nie temu człowiekowi, co trzeba. Nieduży Charlie dodał sobie wzrostu hełmem z charakterystycznym szyldem, po czym rozwinął wąż z prądownicą i sam sobie podał ciśnienie. Oczywiście nie ustał na nogach. I nie wiadomo, jak by to się wszystko skończyło, gdyby nie informacja o nowym pożarze. A w nim zagrożona była dziewczyna, co szefowi zmiany za coś (nie powiem za co) została przez jej ojca przyobiecana, a wpadła w oko (ze wzajemnością) Charliemu. Na wieść o zagrożeniu ukochanej w naszym bohaterze coś się zmieniło. Dotychczas ustawicznie bito go w ciemię za postępki niedorajdy. Teraz wstąpił w niego zupełnie nowy duch…
Warto obejrzeć to dziełko. Może nie najwybitniejsze, ale strażackości nie rażące. Dające krzepiącą świadomość, że doskonałość osiąga się z czasem, bo nawet wielkie kino niedościgłego mistrza od skromnych startowało początków. W pożarach tam przedstawionych przede wszystkim dużo jest dymu, zupełnie jak w rzeczywistości. Ciekawostka, że w nowoczesnym mieście Zachodniego Wybrzeża jeszcze w 1916 r. pojazdy pożarnicze miały końską trakcję.
A Charlie Chaplin, mimo całej do niego sympatii, nijak na strażaka się nie nadawał. Jak zresztą do niczego, co by było jakimś ustalonym porządkiem. Ale to jeszcze nic! Bo gdyby tak Harold Lloyd albo Bracia Marx zostali strażakami… Strach pomyśleć!

Paweł Rochala Paweł Rochala

st. bryg. w st. sp. Paweł Rochala jest pisarzem, autorem powieści historycznych i opracowań popularnonaukowych

do góry