• Tłumacz języka migowego
Za granicą Marek Wyrozębski

Niech się palą?

25 Stycznia 2017

Pożary pustostanów mogą być prawdziwą plagą. Przekonali się o tym strażacy z Detroit - miasta zwanego amerykańską stolicą podpaleń.

Niech się palą?

Detroit na początku XX w. było jednym z bogatszych i najlepiej prosperujących miast Stanów Zjednoczonych. Po II wojnie światowej zaczęło jednak podupadać. Pogłębiający się od ponad 60 lat kryzys doprowadził je w 2013 r. do bankructwa. Problemy nie ominęły również straży pożarnej, która musiała radzić sobie z ekstremalnie trudną sytuacją miasta i jego mieszkańców. Walkę tę uchwyciła ekipa filmowa w dokumencie pt. „BURN”.

Historia miasta

Dzieje Detroit są jednocześnie intrygujące i wstrząsające. Niegdyś była to stolica amerykańskiego przemysłu. Tu mieściły się fabryki motoryzacyjne zakładów tzw. wielkiej trójki, czyli General Motors, Ford i Chrysler. W czasie II wojny światowej stało się też punktem zaopatrzeniowym dla przemysłu zbrojeniowego. Zakłady przemysłowe potrzebowały rąk do pracy, szybko znaleźli się więc ci, którzy jej poszukiwali. Do miasta napłynęły rzesze ludzi - głównie Amerykanie z biedniejszego południa kraju oraz imigranci, wielu także polskiego pochodzenia. W ciągu kilku lat od przystąpienia USA do wojny w Detroit osiedliło się pół miliona nowych mieszkańców - jednak pracy nie wystarczyło dla wszystkich. Z powodu złego zarządzania, niegospodarności, korupcji, zamieszek i rosnącej przestępczości miasto zaczęło pogrążać się w długach i chaosie. Zmiany technologiczne w przemyśle, automatyzacja procesu produkcji, zakończenie wojny (spadek popytu na zbrojenie) i powszechna globalizacja przyczyniły się do wzrostu bezrobocia. Rosło niezadowolenie społeczne i podziały na tle rasowym, które doprowadzały do eskalacji przemocy.

Pierwsze duże zamieszki wybuchły w czerwcu 1943 r. Rozpoczęły się w parku Belle Isle, ale szybko objęły całe miasto. Prezydent F. D. Roosevelt zdecydował się wysłać do stłumienia rozruchów wojsko. W walkach zginęły 34 osoby, a setki ludzi zostało rannych. Problemów jednak nie rozwiązano. Kolejne zamieszki, zaliczane do najbardziej krwawych w historii Stanów Zjednoczonych, wybuchły w Detroit w lipcu 1967 r., po policyjnym nalocie na nielegalny bar nocny. Walki zaangażowały blisko 10 tys. ludzi i trwały pięć dni - do momentu stłumienia ich przez wojsko. Bilans wyniósł „jedynie” (w porównaniu do liczby uczestników): 43 zabitych, 467 rannych (w tym 83 strażaków!), ponad 7200 aresztowanych i około 2000 spalonych budynków. Kryzys, przez który przechodziło miasto, pogłębiał jego upadek. Wiele firm zamknęło swoje zakłady - bankrutowało lub przeniosło się w bezpieczniejsze miejsca. Społeczność wyższej i średniej klasy zaczęła masowo emigrować, co dodatkowo uszczuplało wpływy do budżetu miasta. Służby miejskie były niedofinansowane. Odbiło się to na sprawności sprzętu, liczbie etatów, a w konsekwencji na wzroście przestępczości i spadku bezpieczeństwa, np. przez brak wystarczającej liczby ambulansów. Miasto, niegdyś pełne życia, stopniowo wymierało. Efekty dawnych zamieszek trafnie skomentował w 1994 r. Coleman Young, pierwszy czarnoskóry burmistrz miasta: „Detroit straciło wówczas o wiele więcej niż życie ofiar czy zawalone budynki. Konsekwencją była rujnująca ekonomiczna izolacja, skutkująca ucieczką miejsc pracy, wpływów podatkowych od przedsiębiorstw, hurtowników i detalistów”.

W ciągu 50 lat liczba mieszkańców miasta spadła z 2 mln do 700 tys. (strata około 65% populacji). Od lat znajduje się ono w czołówce rankingów FBI jako jedno z najniebezpieczniejszych w USA miast - pod kątem zabójstw, napadów z bronią w ręku, kradzieży i podpaleń. Zwłaszcza te ostatnie przestępstwa stały się jego plagą i znakiem rozpoznawalnym. W latach 70. XX w. nazywane było amerykańską stolicą podpaleń, a ostatecznie także stolicą morderstw.

Devil’s Night

Jeszcze przed ogłoszeniem bankructwa w mieście tym znajdowało się 80 tys. pustostanów - starych fabryk, sklepów, zakładów i domów mieszkalnych, będących najlepszą pożywką dla wszelkiej maści podpalaczy. Jedna z najgorszych dla tamtejszych strażaków służb w roku przypada w nocy 30 października. W wielu miejscach w USA tradycyjnie obchodzi się wtedy Noc Psot (Mischief Night), która stanowi niejako preludium dnia następnego, czyli Halloween. To nieformalne święto sięga schyłku XVIII w., a obchodzone jest m.in. w USA, Kanadzie i Wielkiej Brytanii. Główną atrakcją tego wieczoru są niewybredne żarty robione sąsiadom, ocierające się o akty wandalizmu, np. domy i ogródki „dekoruje” się papierem toaletowym, elewacje i samochody obrzuca jajkami lub zgniłymi warzywami, zamalowuje sprayem ściany i okna, podpala gazety czy śmietniki. Od lat 70. aż do 90. ubiegłego stulecia noc psot najdotkliwiej w kraju odczuwało właśnie Detroit, w którym zabawy przerodziły się w festiwal dewastacji i pożarów - głównie opuszczonych budynków. Stąd pojawiła się lokalna nazwa święta ­ Diabelska Noc. Bilans podpaleń w ten dzień przez wiele lat wzrastał, a ich kulminacja przypadła na 1984 r., kiedy w mieście zanotowano blisko 800 pożarów w jedną noc! Do opanowania sytuacji ściągnięto służby daleko spoza miasta, a w wyniku zajść dwóch strażaków zostało rannych. Ostatecznie walka z żywiołem objęła trzy ostatnie dni października, łącznie z Halloween.

Problem dewastacji miasta nie narastał tylko ze względu na powszechne chuligaństwo, dużą przestępczość i chęć wyładowania agresji przez mieszkańców. Wymierało ono w znaczeniu dosłownym. Kilkadziesiąt tysięcy budynków stało pustych i opuszczonych. Dzielnice pełne były zniszczonych, pordzewiałych konstrukcji dawnych fabryk, sklepów i domów. Jak to ujął jeden z lokalnych ratowników: „Miasto wygląda jak po przejściu Katriny, ale bez huraganu”. Pożary tych obiektów nie byłyby tak niebezpieczne, gdyby nie fakt, że ogarnięte płomieniami pustostany poważnie zagrażały stojącym niemal na wyciągnięcie ręki domom, które wciąż były zamieszkane. Lekka konstrukcja budynków sprzyjała szybkiemu rozwojowi pożaru, a obciążone ściany łatwo mogły ulec zawaleniu. Jeden ze strażaków wspominał, jak podczas gaszenia pustostanu przez strop spadła na niego z drugiego piętra wanna. Ponadto opuszczone budynki najczęściej są nieprawidłowo zabezpieczone i nieraz padają ofiarą szabrowników i złomiarzy, którzy często zaprószają ogień.

Ze względu na niskie ceny rynkowe nieruchomości właściciele domów (często obciążonych hipoteką), nie widząc możliwości ich sprzedaży, widzieli w Diabelskiej Nocy okazję, aby zarobić. W dniu, kiedy strażacy i tak mieli pełne ręce roboty, sami podkładali pod nie ogień, tak by nikt nie zdążył ich ocalić przed całkowitym zniszczeniem. Policji oświadczali później, że pożar wywołali jacyś podpalacze, a sami starali się o odszkodowanie z ubezpieczenia. Co więcej, jako że kryzys nie oszczędził także Departamentu Straży Pożarnej, finansowanego z kasy miasta, cięcia budżetowe spowodowały zwolnienie wielu inspektorów pożarowych, którzy dochodzili przyczyn powstawania pożarów. Zgodnie z tamtejszym prawem podpalenie można przyjąć za przyczynę pożaru dopiero po zakończeniu śledztwa, w przeciwnym razie pozostaje ona nieustalona. Nawet oficjalne statystyki nie oddawały więc rzeczywistej skali problemu.

W 1994 r. Detroit w trakcie owego „święta” dotknęły 354 pożary, w jednym z nich zginęło roczne dziecko. Stało się wówczas jasne, że trzeba podjąć zdecydowane działania. Burmistrz Denis Archer rozpoczął kampanię przeciw dewastacji miasta: przechrzcił Diabelską Noc na Anielską Noc (Angel’s Night) i zapowiedział wysłanie służb do patrolowania ulic. Dodatkowo powołane zostały kilkutysięczne oddziały wolontariuszy, którzy zabezpieczali opuszczone budynki w swoim sąsiedztwie i obserwowali je przez trzy noce (od 29 do 31 października). Budynki zostały zabezpieczone przed dostępem z zewnątrz i oklejone plakatami straży sąsiedzkiej. Powstała w ten sposób wspólnota wolontariuszy - ludzi zjednoczonych we wspólnym celu, którzy mieli dość życia w lęku i chaosie. Nawet oficjalne media, aby zamanifestować swoje poparcie dla akcji, nie używały w przekazach prasowych pierwotnej nazwy, tylko jej anielskiego odpowiednika.

Z roku na rok, dzięki reakcji władzy i mieszkańców, liczba pożarów zaczęła spadać. W 1994 r. było ich 354, w 2010 r. - 169, a w latach 2011-2014 - około 100. W 2015 r. w trzech ostatnich dniach października zanotowano 52 pożary, z których 23 należały do „grupy podejrzanych”, więc prawdopodobnie ich przyczyną były podpalenia. Władze miasta ogłosiły tym samym sukces kampanii - jako rezultat pracy społeczeństwa, które co roku aktywnie angażuje się w akcję. Niestety, mimo tego niewątpliwego zwycięstwa Detroit nadal zajmuje niechlubne pierwsze miejsce w rankingu miast z największą liczbą podpaleń na świecie. Statystycznie dochodzi w nim do 30 podpaleń dziennie.

Let them burn!

„BURN” to tytuł filmu dokumentalnego przedstawiającego rok pracy strażaków z Detroit pracujących we wspomnianych wcześniej warunkach. Dokument ten został wydany w 2013 r. i choć w USA miał premierę na dużym ekranie, nigdy nie został pokazany w Europie. Film jest historią ludzi służących lokalnej społeczności, ratujących miasto, które większość Amerykanów dawno uznała już za martwe. Filmowcy towarzyszą strażakom podczas codziennych zajęć i akcji ratowniczych. Dokument miał być swego rodzaju hołdem i apelem o pomoc - fundusze uzyskane ze sprzedaży biletów i DVD przekazano na zakup sprzętu ratowniczego. Problemy budżetowe straży przekładały się bowiem na braki w wyposażeniu (np. sprzętu mechanicznego do cięcia), paliwa, ochrony osobistej (dziurawe buty klejone taśmą, brak rękawic ochronnych) i redukcji etatów.

Film miał ukazać heroiczne zmagania najbardziej obciążonego pracą i jednocześnie najsłabiej finansowanego Departamentu Straży Pożarnej w USA. Rozwiązania problemów podjął się jego nowy komisarz ­ Donald R. Austin, który próbował wstrząsnąć systemem, podejmując niepopularne decyzje i kontrowersyjne działania. Głównym bohaterem filmu są jednak… pustostany, których gaszenie stanowi poważne zagrożenie dla strażaków. Wielu strażaków żyje w przeświadczeniu, że te obiekty istnieją tylko po to, by w końcu zabić któregoś z nich. Nie mogą też zrozumieć, dlaczego ludzie palą własne miasto, niegdyś piękne i prężnie działające. Jeden z bohaterów filmu, Brendan Milewski - doświadczony strażak polskiego pochodzenia, uległ poważnemu wypadkowi. Podczas gaszenia opuszczonego murowanego sklepu osunęła się ściana, pod którą stał. Kaskada cegieł spadła prosto na niego, grzebiąc go wraz z kilkoma strażakami pod gruzami. Koledzy odkopali ich i przetransportowali do szpitala. Milewski doznał urazu kręgosłupa, który spowodował utratę władzy w nogach i przykuł go do wózka na resztę życia. Człowieka, który wcześniej wyróżniał się w służbie i któremu wydawało się, że jest niezniszczalny, życie postawiło w zupełnie nowej sytuacji. Po kilku latach skomentował to wydarzenie, mówiąc, że tego dnia mogli wiele rzeczy zrobić inaczej, np. podjąć się obrony jedynie sąsiadujących obiektów, zamiast gasić pustostan. „Żadne inne miejsce na świecie nie płonie jak Detroit. To trochę jak na Dzikim Zachodzie: nieważne, jak dużo ćwiczysz i ile pożarów już ugasiłeś - nie masz żadnej gwarancji, że wrócisz do domu, gdy służba się skończy” - mówił.

Komisarz Austin dokonał rozpoznania najbardziej palących problemów w straży. Oszacował, że 70% całej pracy strażaków w Detroit dotyczy pustostanów. W mieście z 714 tys. mieszkańcami powstaje około 30 pożarów dziennie, podczas gdy w Los Angeles jest ich 11 przy czteromilionowym zaludnieniu. Jak wspominają twórcy filmu: „Podczas kręcenia dokumentu w dwie pierwsze noce pojechaliśmy do 21 pożarów budynków, towarzysząc tylko jednemu zastępowi gaśniczemu”. Za większość problemów w departamencie odpowiadają właśnie opuszczone budynki, których w mieście jest około 80 tys. Duża liczba poważnych, angażujących siły i środki pożarów zużywa paliwo, ubrania ochronne i sprzęt, a także zajmuje zastępy strażaków, które mogły być potrzebne w innym miejscu.

Donald R. Austin jako rozwiązanie problemu przedstawił dość kontrowersyjny pomysł, tzw. politykę Let them burn! (Niech się palą!). Zaproponował, że jeśli w pustostanie nie ma ludzi, a objęty jest w około 50% płomieniami i nie stanowi zagrożenia dla innych budynków (przez bliskie położenie lub silny wiatr), niech się całkiem spali. Pomysł spotkał się ze sprzeciwem m.in. Detroit Fire Fighters Association (związku zawodowego strażaków), które jednak dopuściło to rozwiązanie, jeśli obiekt znajduje się już na miejskiej liście budynków przeznaczonych do rozbiórki. Firmy ubezpieczeniowe wyraziły zaś aprobatę, o ile spalanie obiektów odbyłoby się w sposób kontrolowany i ograniczyłoby straty w innych obiektach. Austin zaproponował ponadto zwrócenie większej uwagi na prewencję pożarową, m.in. przez popularyzację idei Anielskiej Nocy i likwidację potencjalnych ognisk zapalnych, czyli wyburzanie opuszczonych budynków. Zaproponował również utworzenie specjalnych grup wyburzeniowych przy Departamencie Straży Pożarnej w Detroit oraz zaangażowanie w niszczenie pustostanów saperów marynarki wojennej i służb miejskich.

Wielu amerykańskich strażaków woli gasić pożary wewnętrzne z zewnątrz - bo tak jest bezpieczniej z punktu widzenia ratownika. Strażacy z Detroit zawsze gaszą je od środka, prowadząc szybkie, agresywne natarcie połączone z jednoczesnym przeszukiwaniem pomieszczeń. Stosują tę taktykę nawet w przypadku pustostanów. Wiedzą bowiem, że nigdy nie ma pewności, że nikogo nie ma w środku, a także - by oszczędzić czas, który w porównaniu do prób gaszenia z zewnątrz jest dużo krótszy, nie wspominając o efektywności. Pomysł nowego komisarza nie wszystkim przypadł do gustu. Z jednej strony stali ci, którzy przypominali, że nie na tym polega praca strażaka, by stać i patrzeć, jak coś się pali, a w wielu pustostanach mieszkają bezdomni albo myszkują dzieci. Zwolennicy strategii Let them burn widzieli zaś w nim powolne, ale jednak jakieś rozwiązanie problemu bez niepotrzebnego ryzyka. Mieli oni również świadomość, że większość pustostanów jest podpalana celowo - raz ugaszone, wkrótce znowu płoną, a dotychczasowe środki zapobiegawcze (zabijanie wejść i okien płytami oraz usuwanie z wnętrza palnych materiałów) nie pomagało. Nawiasem mówiąc, podobne rozterki mają inni amerykańscy strażacy, zmagający się z wielkimi pożarami lasów (tzw. wildfires) - dzielący się na zwolenników naturalnego wypalania lasów, o ile te nie zagrażają ludziom i budynkom, oraz przeciwników tej polityki.

Kij ma zawsze dwa końce. Strażacy wytykali komisarzowi Austinowi, że do wypadków strażaków dochodzi głównie z powodu cięć budżetowych, które wpłynęły na braki w sprzęcie, zmniejszone obsady pojazdów i wydłużony (z powodu zamykania strażnic) czas dojazdu, a przez to bardziej rozwiniętą sytuację pożarową zastaną na miejscu. W 1954 r. w Detroit pracowało około 1800 strażaków, a w 2010 r. tylko 919. Komisarz załamywał jednak ręce, twierdząc, że budżet nie jest z gumy, a kryzys dotknął nie tylko straż pożarną, lecz wszystkie służby miejskie. Reformy administracyjno-kadrowe, które później wprowadził, spowodowały jednak pogorszenie i tak trudnej sytuacji strażaków, choć cięcia budżetowe były z oczywistych powodów nieuniknione. W mieście nie działała ponad połowa oświetlenia ulicznego, 60% ambulansów nie jeździło, a na interwencję policji czekało się ponad godzinę. Austin został zwolniony po dwóch latach urzędowania.

Detroit w lipcu 2013 r. ogłosiło niewypłacalność. Zgodnie z prawem federalnym dało to miastu ochronę przed wierzycielami i możliwości renegocjacji długów. Trzy lata później nowy burmistrz Mike Duggan ogłosił powrót do normalności, choć jest jeszcze wiele do zrobienia. Miasto zaczyna odżywać: pojawiają się inwestorzy, nowe miejsca pracy, służby wracają do regularnej aktywności, a przez ostatnie kilka lat wyburzono około 10 tys. pustostanów. Detroit powstaje więc z popiołów.

Kilka wniosków

Polityka Let them burn!, choć kontrowersyjna, poruszyła ważny problem, który dotyka strażaków na całym świecie. Jest nim balansowanie pomiędzy ryzykiem (wpisanym w zawód), a korzyściami płynącymi z podejmowanych działań (tzw. risk vs. gain). Pożary pustostanów także w Polsce stanowią zagrożenie. Każdy, kto gasił taki pożar, jest świadom, jak wiele rzeczy może pójść nie po myśli ratowników i spowodować tragedię. Ściany i stropy obiektu mogą być niestabilne, klatki schodowe źle zabezpieczone, pomieszczenia niedoświetlone i zawalone śmieciami, prętami, deskami czy gruzem. Sam byłem świadkiem, jak strażak w trakcie działań dosłownie zapadł się pod ziemię, spadając przez zarwaną klapę do piwnicy w podłodze. Na szczęście nie odniósł żadnych obrażeń. Tragiczniejsza w skutkach historia miała miejsce w maju 1992 r. w Wołominie pod Warszawą. Podczas próby wyważenia drzwi wejściowych do pustostanu w jednego ze strażaków uderzyła betonowa płyta. Niestety, mimo szybkiej reakcji i wysiłku kolegów, by jak najszybciej udzielić mu pomocy i przetransportować do szpitala, strażak zmarł. Każdemu strażakowi, który zbliża się do takiego obiektu, musi zapalić się w głowie czerwona lampka, a KDR powinien szczególnie zwracać uwagę na bezpieczeństwo swoich podwładnych. Nie twierdzę, by zostawić taki pustostan do wypalenia, ale - o ile jest to realne - po ugaszeniu (zachowując wszelkie środki bezpieczeństwa!) warto rozebrać taki obiekt, by więcej do niego nie wracać. Bo jak to ujął komisarz Austin: „Żaden budynek w mieście nie jest wart życia strażaka, szczególnie jeśli to pustostan”.

Historia Detroit uczy jeszcze jednej rzeczy - warto brać sprawy w swoje ręce. Nękana pożarami społeczność Detroit nie przyglądała się biernie rosnącym statystykom podpaleń, licząc na pomoc straży pożarnej i policji, lecz sama próbowała im przeciwdziałać. Ich postawa diametralnie zmieniła sytuację. Teraz co roku uruchamiają akcję Angel’s Night i - jak sami mówią - nie mogą przestać. Zmniejszenie liczby potencjalnych pożarów przez wyburzanie pustostanów odniosło skutek i jest kontynuowane przez obecne władze Detroit.

Wracając na nasze podwórko… Warto zastanowić się, co w naszych rejonach operacyjnych stanowi palący problem (60-80% problemów). Paradoksalnie, w dużych miastach mogą to być np. wyjazdy zastępów na alarm z centrali monitoringu pożarowego. Pamiętajmy, że najczęściej wyjeżdża do nich „pierwszy wyjazdowy”, czyli zastęp o największej obsadzie i najlepszym wyposażeniu. Problem tych alarmów można w znacznej mierze rozwiązać na poziomie administracyjnym, np. wprowadzając kary dla administratorów za interwencje wywołane przez prace remontowe lub braki w umiejętnościach obsługi centrali pożarowej, które zdarzają się notorycznie u pracowników ochrony. Zdaję sobie sprawę ze złożoności problemu, pomyślmy jednak, jak wyglądałaby nasza sytuacja, gdyby tak rozumiana prewencja odniosła skutek? Warto wychodzić z inicjatywą i uderzać w sedno problemu.

***

Historia strażaków z Detroit uczy pokory. Pokazuje, że mimo trudności i ekstremalnego obciążenia służba swojej społeczności zawsze ma sens. Bo choć czuli się opuszczeni przez władze miasta (dla których stali się niejako problemem), mieszkańcy Detroit nigdy o nich nie zapomnieli. To historia pisana przez ludzi pełnych nadziei, którzy nie chcieli się pogodzić z upadkiem swojego miasta.

kpt. Marek Wyrozębski jest dowódcą zmiany w JRG 3 w Warszawie
Dziękuję pani Karolinie Karpisz za pomoc w pozyskaniu kopii filmu „BURN”.
W pracy nad artykułem korzystałem m.in. z materiałów prasowych producenta filmu.

{gallery}galeria/01-17/niech{/gallery}
Podpisy do zdjęć:
fot.1 Opuszczony dom w Detroit, dzielnica Delray, fot. Notorious4life (talk), Wikimedia Commons
fot. 2. Opuszczony dom mieszkalny w woj. mazowieckim. Palny materiał budowlany sprzyja gwałtownemu rozwojowi pożaru, a naruszona już konstrukcja - zawaleniu budynku, fot. Marek Wyrozębski
fot. 3. Plakat promujący Angel’s Night w Detroit, materiały prasowe
fot. 4 i 5 Film dokumentalny „BURN”, materiały prasowe

styczeń 2017

Marek Wyrozębski Marek Wyrozębski

mł bryg. Marek Wyrozębski jest dowódcą zmiany w JRG 3 Warszawa

do góry