• Tłumacz języka migowego
Różności Lech Lewandowski

Język to życie, to my wszyscy

15 Grudnia 2023

Panie profesorze, wypowiadając się na temat swojej ostatniej książki "Polszczyzna. 200 felietonów o języku", powiedział pan, że to zaledwie "urobek ostatnich lat". I rzeczywiście tak jest, ponieważ na osiem wydanych dotychczas poradników językowych składa się ponad 2600 felietonów pana autorstwa. Teksty te powstawały od listopada 1968 r. do grudnia 2020 r. Czy z obecnej perspektywy uważa pan, że było to trudne zadanie?

fot. z archiwum autoraPrzyznaję, że początkowo - przed 55 laty - miałem sporo obaw, czy podołam. Otrzymałem w gazecie stałe miejsce na felietony pod wspólnym tytułem „Rzecz o języku”. Miałem jednak pomysły tylko na pierwsze cztery teksty. A co dalej? O czym pisać? Wpadłem w popłoch, jednak szybko okazało się, że niepotrzebnie. Obserwacja codziennego życia, rozmowy ludźmi, czytanie prasy etc. - to wszystko razem stanowi niewyczerpane źródło tematów. Stałem się pilnym recenzentem naszego życia, odnotowując rozmaite zmiany językowe i wyłapując „smaczki”.

W ten sposób powstawało pana archiwum tematyczne?

Tak, a jednocześnie napisane przez minione lata setki i tysiące felietonów językowych to swoiste świadectwo mojego życia. Przez długie lata rozmawiałem z rozmaitymi ludźmi, słuchałem ich opinii, ale też zwierzeń, a potem siadałem do biurka i pisałem. Natomiast patrząc szerzej, do pewnego stopnia felietony są także odzwierciedleniem przemian kulturowych, gospodarczych i politycznych. Bo przecież codzienny język zmienia się i kształtuje wraz ze zmianami następującymi we wszystkich dziedzinach życia. A tych, jak wiemy, w Polsce było niemało.

Znaczące przemiany, także językowe, dokonywały się również w polskiej straży pożarnej, zarówno zawodowej, jak i ochotniczej. Czy zostały przez pana zauważone?

O strażakach nasłuchałem się wiele opowieści od mojego taty, bo jego ojciec, a mój dziadek, był przez wiele lat komendantem Ochotniczej Straży Pożarnej. Tata opowiadał często o remizie, gdzie odbywały się także rozmaite ciekawe imprezy, spotkania. Tam ogniskowało się życie kulturalne wsi. Byłem zafascynowany strażakami, ich pełną niebezpieczeństw służbą i tak jest po dziś dzień.

Ale strażakiem pan nie został...

Nie, nie zostałem, ale wówczas o tym marzyłem. Jako dziecko zafascynowany byłem twórczością Jana Brzechwy. W książce „Brzechwa dzieciom”, którą dostałem od rodziców w 1951 r., był uroczy wiersz pt. „Pali się!”. Oto fragment:

Mucha strażaka ugryzła srodze,

Podskoczył strażak na jednej nodze,

Spogląda - gapie w dole zebrali się,

Wkoło rozejrzał się - o, rety! Pali się!

Podziwiam pana znakomitą pamięć

Pamiętam znacznie więcej, bo ten wiersz recytowałem mojemu synowi, a następnie moim wnukom. W ten sposób zaszczepiałem im zamiłowanie do lektury, a jednocześnie szacunek dla naszych strażaków spieszących do pożaru.

Skoro już o tym mowa, to mistrz Brzechwa tę ówczesną strażacką gotowość bojową z lekka wykpił.

No tak, zgoda. Ale wiersz ten, utrzymany w lekkiej i żartobliwej formie, nie jest żadnym dokumentem historycznym. Niemniej jednak stanowi pewne świadectwo ówczesnych strażackich realiów, jeśli chodzi o wyposażenie i nazewnictwo. Brzechwa ukazał je, pisząc:

Straż jest gotowa w ciągu minuty.

Konia prowadzą - koń nie podkuty!

Trzeba zawołać szybko kowala,

Pożar na dobre się już rozpala!

Prędzej! Gdzie kowal?! To nie zabawka!

Dawać sikawkę! Gdzie jest sikawka?!

Z pompą zepsutą niełatwa sprawa.

Woda do beczki! Beczka dziurawa!

Panie profesorze, Brzechwa nakreślił tu zapewne dość realistyczny obraz ówczesnej straży pożarnej. Obecnie nie ma już jednak koni ani beczek, a takie zawody jak kowal i bednarz praktycznie nie istnieją. Zamiast wozu strażackiego są wozy bojowe, zamiast straży ogniowej jest straż pożarna. No i mamy też inne nazewnictwo. Na przykład kiedyś woda tryskała z sikawki strumieniem, a dziś strażak podaje prąd wody na źródło ognia. A tak przy okazji - które nazewnictwo jest panu bliższe?

Podane w wierszu przykłady zmian, jakie nastąpiły w ciągu lat w wyposażeniu i technice, a w konsekwencji w nazewnictwie, warto odnotować. Choćby dlatego, że są znamienne. Ogólna reguła jest bowiem taka, że w ślad za postępem technicznym zmienia się język. Występuje tu związek przyczynowo-skutkowy. Natomiast na pytanie, co mi jest bliższe, odpowiadam: ze względów sentymentalnych bliższe są mi określenia strumień wody z sikawki czy straż ogniowa, rozumiem jednak konieczność stosowania współczesnego nazewnictwa, jak np. prąd wody podany z prądownicy czy wóz bojowy.

Pana afirmatywny stosunek do zmian językowych ma związek z szeroko rozumianą nowoczesnością i postępem. Jednak nie wszystkie nowości zapożyczone z języków obcych pan popiera. Bywa, że jest wręcz odwrotnie. Co o tym decyduje?

Rzeczywiście, są słowa, pochodzące z angielskiego, które mnie wyjątkowo irytują. Takim słowem jest m.in. mocno już u nas zadomowione, szczególnie wśród ludzi młodych, „wow”. Kiedyś jechałem pociągiem w towarzystwie mojej studentki. Rozmawialiśmy i ona dosłownie co chwilę kwitowała moje wypowiedzi tym „wow”. Robiła to tak wiele razy, że ledwo wytrzymywałem i myślałem, że jak jeszcze raz to zrobi, to wysiądę z pociągu.

A co wolałby pan usłyszeć?

Niechby wykrzykiwała przemiennie: „o rany!”, „naprawdę!?, rzeczywiście!?”, „co pan powie!”. Ale ona tylko „wow”, „wow”, „wow”.... Jak to słyszę w takim natężeniu, natychmiast dostaję gęsiej skórki. Takich irytujących zapożyczeń z angielskiego jest więcej. To np. także słowo „dokładnie”, stosowane wręcz nagminnie i często bez żadnej potrzeby i uzasadnienia. Albo słowo „dedykować”. Doszło do tego, że np. w restauracji kelner dedykuje jakieś danie.

Z drugiej strony stwierdził pan, że przeciwko niektórym anglicyzmom nie powie złego słowa. O które słowa chodzi?

O te wszystkie, które odnoszą się do rzeczywistości ekonomiczno-gospodarczej czy elektronicznej, typu: spółki joint venture, leasing, marketing, joystick, skaner, mail. Te słowa są przeze mnie witane z radością, dlatego że świadczą one o naszym rozwoju, postępie, o tym, że jesteśmy w rodzinie krajów nowoczesnych, rozwiniętych, otwartych na świat, czemu odpowiada właśnie nazewnictwo. Te słowa nas wzbogacają, a tamte zubożają. Powtarzam wielokrotnie, że trzeba przeplatać, że największy cud języka to jego zmienność i bogactwo form wariantywnych. Dlatego sprawozdawca sportowy może dziesięć razy powiedzieć „róg”, ale jak raz powie korner, to się nic złego nie stanie.

No dobrze, ale wśród wątpliwości językowych są też te dotyczące coraz szerszego stosowania form żeńskich. Nie wszystkie się przyjmują. W OSP są druhowie i druhny. Natomiast w PSP są strażacy, ale nie stosuje się nazewnictwa strażaczki. Słyszymy najczęściej, że są to funkcjonariuszki straży pożarnej. Jakie jest pana zdanie na ten temat?

Jestem zwolennikiem obecnych tendencji zmierzających do stosowania żeńskich form z przyrostkami. Do niedawna mieliśmy np. panią psycholog. Dziś mówimy: psycholożka. Wcześniej była pani polityk, dziś mówimy: polityczka. Kiedyś np. kobieta była gościem programu radiowego, a dziś ta pani jest gościnią. Czy zatem strażak w spódnicy to strażaczka? Ależ jak najbardziej tak! Taka nazwa jest nie tylko poprawna, ale też bardzo ładna. Popieram ze wszech miar takie nazewnictwo.

Pojawia się też inny problem, a mianowicie odmieniania nazwisk. Bywa, że ktoś wręcz zastrzega sobie, że jego nazwiska nie można odmieniać. Należy to respektować?

To pozorny dylemat. Gdybym na przykład zażyczył sobie, że w telewizji ma być plansza z napisem „Był to program Jana Miodek", to byłoby to poprawnie? No nie. Kiedyś tę wątpliwość jednoznacznie i dowcipnie wyjaśnił znakomity matematyk i aforysta Hugo Steinhaus. Powiedział takiej osobie: „Pan jest właścicielem swojego nazwiska tylko w mianowniku liczby pojedynczej. .Pozostałymi przypadkami rządzi gramatyka!". I tego się trzymajmy.

Panie profesorze, jest pan nie tylko wybitnym naukowcem, ale też osobą cieszącą się ogromną popularnością i sympatią. A to, jak wiemy, nie u wszystkich idzie w parze. Ma pan nie tylko rozległą wiedzę, ale też cenną umiejętność przekazu atrakcyjnego dla każdego odbiorcy. Powiedział pan, że błogosławi naturę za to, że dała panu takie geny. Bo gdyby mówić tonem beznamiętnym, to z wykładów zrobiłaby się nuda nie do opisania. Ale czy nie jest tak, że owe cenne geny pochodzą od pana rodziców, którzy byli nauczycielami?

Figurka krasnala stojąca przed budynkiem Instytutu Filologii Polskiej we Wrocławiu fot. Jarosław Góralczyk / Wikipedia (CC BY-SA 4.0 deed)No tak, moja mama była polonistką w szkołach średnich, a tata - nauczyciel szkoły podstawowej - uczył różnych przedmiotów. Rzeczywiście zdarzało się, że osoby znające moich rodziców, słysząc mnie podczas spotkania i obserwując moje gesty i mimikę mówiły mi: „Janek, ty mówisz zupełnie jak twoi rodzice”. Oczywiście coś w tym jest, ale przyznam się, że w moim życiu felietonisty i mówcy czerpałem także z innego wspaniałego wzorca. Chodzi o słynnego dziennikarza sportowego, nieżyjącego już Bohdana Tomaszewskiego. Mieliśmy nie tylko bardzo dobry kontakt w sprawach języka, ale też byliśmy ze sobą w dużej zażyłości. Dla mnie stanowił wzór poprawności językowej, a także atrakcyjnego przekazu, budowanego przez niezwykłą zdolność wywoływania i potęgowania zainteresowania u odbiorców. Wiele się od niego nauczyłem, a pewne cechy starałem sobie przyswoić. Sądzę, że mi się to w pewnym stopniu udało i jestem mu za to wdzięczny.

Panie profesorze, spośród bardzo wielu dowodów uznania, jakie pan otrzymał, wymienię tylko dwa, ale zapewne szczególne. W 2014 r. otrzymał pan tytuł Honorowego Obywatela Wrocławia. Ma pan również swojego...krasnala, który jest wizytówką miasta. Ta bardzo popularna figurka skrzata jako żywo przypominająca pana, została uroczyście umieszczona przed budynkiem Instytutu Filologii Polskiej we Wrocławiu. Czy te dowody pozycji jako naukowca, ale też bardzo popularnego, lubianego i cenionego obywatela Wrocławia, są dla pana ważne?

Są najważniejsze.

 

rozmawiał: Lech Lewandowski 

Lech Lewandowski Lech Lewandowski
do góry