• Tłumacz języka migowego
Strona główna/Sprawy ochotników/Dystans mierzony strażnicami
Sprawy ochotników

Dystans mierzony strażnicami

23 Lipca 2018

Pomysły na promowanie numerów alarmowych są różne. Ale można to robić niestandardowo. O tym w rozmowie z Grzegorzem Wilkiem, strażakiem OSP, który znalazł swój własny sposób na promocję numeru 998.

Dystans mierzony strażnicami

Odwiedziłeś na rowerze 998 strażnic. Skąd wziął się pomysł na taką trasę?

Pomysł narodził się kilka lat temu, kiedy pracowałem w Oddziale Wojewódzkim Związku Ochotniczych Straży Pożarnych RP w Katowicach (notabene była to alternatywa dla odbycia służby wojskowej). To wtedy po raz pierwszy zetknąłem się ze strażakami, sprzętem strażackim i w ogóle strażą pożarną. To była iskra, od której wszystko się zaczęło.

Pierwszym krokiem było wstąpienie w szeregi strażaków ochotników w jednostce Mysłowice-Janów, w której służę do dziś - to już prawie 10 lat. Zacząłem zdobywać wiedzę pożarniczą na ćwiczeniach i kursach, uczestniczyć w akcjach ratowniczo-gaśniczych, poznawać sprzęt. Do tamtej chwili nie miałem pojęcia, czym różnią się strażacy ochotnicy od zawodowych strażaków, nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak wiele jest jednostek strażackich w całej Polsce. A że moją pasją jest rower i fotografia, to po prostu zacząłem jeździć. Najpierw do kolegów z pobliskich jednostek, np. do Kosztów, Dziećkowic, potem zaczęły się dalsze wycieczki (jeszcze niezwiązane stricte ze strażą). Jeżdżąc, mijałem kolejne strażnice. Zatrzymywałem się, robiłem zdjęcia, rozmawiałem ze strażakami. W pewnym momencie policzyłem zdjęcia remiz OSP i okazało się, że mam ich już… 300. I wtedy pomyślałem, że trzeba to kontynuować. Numer 998 nasuwał się w sposób naturalny. Od tego momentu działałem już w sposób planowy i przemyślany. Wszystkie wolne chwile, każdy weekend i urlop podporządkowałem temu celowi. Posegregowałem zdjęcia, żeby wiedzieć, w których powiatach już byłem, sprawdziłem, czy na pewno wszystkie strażnice w danej okolicy już widziałem. I w drogę…

I w drogę, czyli dokąd?

Przejechałem z Gdańska w Beskidy. Była to moja najdłuższa trasa - zajęła mi 5 dni. Potem zaplanowałem eksplorowanie innych województw: małopolskiego, świętokrzyskiego, kujawsko-pomorskiego, wielkopolskiego. Zahaczyłem też o naszych południowych sąsiadów, czyli Czechy i Słowację, gdzie miło było spotkać się z miejscowymi strażakami. Pomysł sfotografowania 998 strażnic to właściwie kwintesencja moich pasji: rower, fotografia, historia oraz szeroko rozumiane pożarnictwo.

Jak długo przygotowywałeś się do realizacji tego celu? Jak wyglądały treningi i logistyka?

Pewnie cię rozczaruję, ale szczególnych przygotowań nie było. Po prostu zacząłem jeździć. Trwało to w sumie jakieś 2 lata. A ponieważ nie gustuję w nowinkach technologicznych, nie używałem ani GPS-u, ani licznika. Wielokrotnie pytany, ile przejechałem kilometrów, mogłem jedynie rozłożyć ręce i uśmiechnąć się. Może to dziwaczne, ale zupełnie nie przywiązywałem do tego wagi. Można powiedzieć, że dla mnie kilometrami były remizy strażackie. Jeśli zaś chodzi o logistykę, to najpierw typowałem jednostki, a potem wyznaczałem sobie trasę na mapie. Podkreślę, że na mapie papierowej - mam ich pełną szufladę.

Jechałem od punktu A do punktu B. Zaczynałem od jednodniowych wyjazdów. Później, gdy planowałem już dłuższe trasy, jeździłem z pożyczonymi sakwami i namiotem, bo wtedy jeszcze nie do końca wiedziałem, czy aż tak się wciągnę w tę formę aktywnego wypoczynku, by sprawić sobie własne. Szybko jednak się wkręciłem. Odkryłem uroki nocowania na łąkach, w leśnych zagajnikach, czasem w remizach. Niedługo potem zainwestowałem w sakwy i namiot i zacząłem jeździć już ze swoim własnym czterogwiazdkowym hotelem. Poznałem wielu nowych ludzi, wielu strażaków. Kiedy mówiłem, że jestem z Mysłowic, to okazywało się, że prawie wszyscy kojarzą moje miasto z Centralnym Muzeum Pożarnictwa. Znajomość branży pożarniczej pozwalała mi na szybkie nawiązanie kontaktu. Zawsze byłem serdecznie przyjmowany, często miałem okazję być w strażnicy w momencie alarmu lub powrotu zastępów. Były to ciekawe doświadczenia.

Taka wyprawa to jednak także koszy. Czy miałeś jakąś pomoc finansową?

Wszystkie wyprawy, jako że była to moja prywatna inicjatywa, finansowałem jedynie z własnych środków. Jak już wcześniej wspomniałem, wszystko zaczęło się od pasji i potrzeby aktywnego spędzania wolnego czasu, dlatego nawet do głowy mi nie przyszło, by zabiegać o dofinansowanie moich rowerowych wojaży. Uczciwie mówiąc, te podróże nie wymagały jakiś wielkich nakładów finansowych. Spałem pod namiotem, więc jedyne koszty, jakie ponosiłem, to wyżywienie. Zresztą niejednokrotnie w czasie wizyt otrzymywałem od miejscowych ich swojskie wyroby - ciasta, chleb, wędliny. I za tę gościnność chciałbym, korzystając z okazji, bardzo podziękować. Niejednokrotnie pojawiały się pytania, czy nie chcę przenocować. Ale mając ze sobą namiot, starłem się nie robić nikomu kłopotu. Opcja możliwości rozbicia namiotu na ogrodzonym terenie była dla mnie w zupełności wystarczająca. W tego typu wyprawach pieniądze naprawdę nie są żadną barierą.

OSP w Czarnuchowicach

Czy zdarzały się chwile, w których miałeś już dosyć wyprawy i chciałeś zrezygnować z dalszej podróży?

Próbuję sobie przypomnieć, ale nie, nie było takich momentów. To jest moja pasja, coś, czym żyję, więc sama radość z jazdy pchała mnie wciąż do przodu. Nie było momentów zwątpienia, że nie warto, że już nie mam sił. Wiadomo złapana guma czy zerwany łańcuch potrafią każdemu zepsuć humor, szczególnie na pustkowiu, z dala od sklepu rowerowego. Ale to normalna sprawa. Każdy, kto jeździ na rowerze, chyba się ze mną zgodzi. Muszę jednak powiedzieć, że nawet kiedy pojawiały się kryzysy, bo było pod górę czy nieprzerwanie już kolejną godzinę padał deszcz albo jechałem pod wiatr, zawsze widząc z daleka remizę, czułem przypływ sił. Wspominam różne przygody, kręcące się w pobliżu namiotu zwierzęta, nierzadko dziki…

Co doradziłbyś osobom, które chciałyby, podobnie jak ty, wyruszyć na rowerze w dłuższą trasę?

Przede wszystkim trzeba wsiąść na rower (śmiech). Skończyła się zima, więc nie ma na co czekać. Nie trzeba od razu przejechać 60 km w jeden dzień, choć moim zdaniem nawet osoba, która nie jeździła od dłuższego czasu, spokojnie pokona ten dystans. Wystarczy zacząć od kilkunastokilometrowych tras. Ja sam zaczynałem od zwiedzania najbliższej okolicy, co wszystkim polecam. Dzięki jeździe na rowerze poznałem swoje rodzinne Mysłowice, cały Górny Śląsk. Zobaczyłem miejsca, których nigdy nie zobaczyłbym, jadąc samochodem, autobusem czy pociągiem. Rower daje wspaniałe możliwości. Możemy jechać tam, dokąd chcemy, zbaczać na manowce, odkrywać zagubione ścieżki. Jazda na rowerze wyzwala w człowieku dużo pozytywnej energii. Teraz jest najlepszy czas na to, by rozpocząć wojaże, bliskie i dalekie! Choćby szlakiem strażnic - bo dlaczego by nie?

rozmawiał

Tomasz Banaczkowski

kwiecień 2018

do góry