• Tłumacz języka migowego
W ogniu pytań

Okiełznać żywioły

5 Lipca 2018

O dydaktyce i nie tylko w rozmowie z dr. hab. Markiem Koneckim, profesorem nadzwyczajnym SGSP, kierownikiem Katedry Podstaw Procesów Spalania, Wybuchu i Gaszenia Pożarów w Szkole Głównej Służby Pożarniczej

Wywiad z Markiem Koneckim

Mam przed sobą pańską książkę (współautorzy: Bernard Król i Dariusz Wróblewski) „Nowoczesne metody działań ratowniczo-gaśniczych”. Na początku I rozdziału: Wybrane zagadnienia dynamiki rozwoju pożarów widnieje pańska grafika przedstawiająca Teorię i Praktykę. Świadczy ona o pewnym pana dystansie do teorii. I o poczuciu humoru.

Moim zamierzeniem było przedstawienie korelacji teorii i praktyki możliwie uniwersalnie. W Szkole Głównej Służby Pożarniczej zajmujemy się sprawami bardzo poważnymi i istotnymi, bo dotyczącymi szeroko rozumianego bezpieczeństwa. Co prawda obecna aktywność straży pożarnej bardziej skupia się na szerokim spektrum działań ratowniczych niż „sensu stricte” gaśniczych, niemniej jednak zagadnienia pożarów - we wszelkich możliwych aspektach - należą do najbardziej podstawowych. A co do tej ilustracji, to zawsze wydawało mi się, że życie jest na tyle poważne, że trzeba sobie z niego czasami pożartować. Spojrzeć satyrycznie, trochę odwrócić, przekręcić, oddemonizować. A wszystko po to, aby lepiej poradzić sobie z rzeczami, na które często nie mamy wpływu, które nas przytłaczają czy też aby zobaczyć je inaczej - uwypuklić pewne cechy i zmodyfikować sposób widzenia świata.

To jak to jest na pańskich wykładach o teorii pożarów? Czy zostawia pan swoim słuchaczom margines na to patrzenie z dystansem, czy liczy się tylko konkret?

Ze względu na specyfikę szkoły, jaką jest SGSP, na Wydziale Bezpieczeństwa Pożarowego, na którym pracuję, poruszamy się w obrębie nauk technicznych, przede wszystkim fizykichemii. Zresztą sam tak zostałem wykształcony: na pograniczu fizykochemii. W związku z czym obowiązuje nas bardzo precyzyjny sposób rozumowania, stosowanie ilościowego opisu inżynierskiego, który jak najbardziej zbliża się do rzeczywistości. Staramy się zawsze, czy to w przypadku fizykochemii spalania, modelowania pożarów, czy ewakuacji, o jak najbliższe odwzorowanie rzeczywistości. Pewnie, że nigdy nie będzie idealne, ale ważne jest to uporczywe dążenie. Nie można tego odpuścić - tak ukształtowano mnie na Uniwersytecie Warszawskim jeszcze w latach 70., gdzie w 1980 roku obroniłem doktorat z fizyki chemicznej na Wydziale Chemii.

Ciekawe połączenie. A nie chciał pan być medykiem?

Nie, ale przez chwilę zamierzałem studiować na Akademii Sztuk Pięknych. Zanim jednak powziąłem ostateczną decyzję, zasięgnąłem języka u przyjaciół z ASP i ta konfrontacja z fachowcami sprowadziła mnie wtedy na ziemię. I bardzo dobrze, choć później wszedłem w to środowisko, eksternistycznie uzyskując status zawodowy artysty plastyka. W 1978 r., trafiłem do Wyższej Oficerskiej Szkoły Pożarniczej, bo potrzebni tam byli chemicy. Nie trwało to długo, bo w wyniku zmian postrajkowych znalazłem się poza szkołą… Ale wilka ciągnie do lasu, więc w 1998 r. wróciłem.

I dobrze panu tutaj?

Fantastycznie. Niby mówi się, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, ale ja uważam, że może nie do tej samej wody, ale do rzeki można. A w latach 90. za sprawą komendanta uczelni nadbrygadiera prof. dr. hab. Jerzego Wolanina SGSP otworzyła się na świat i wkroczyła do niej zupełnie nowa jakość. Zostałem przyjęty do katedry prowadzonej przez st. bryg. prof. dr hab. Melanię Pofit-Szczepańską, wielce zasłużoną dla rozwoju nauki bezpieczeństwa pożarowego w Polsce. Okazuje się więc, że woda jest inna, rzeka zmieniła swój bieg, ale porusza się w tym samym kierunku. Wracając jednak do dydaktyki, główny nacisk kładziemy na fizykę inżynierską. Student musi wyrobić w sobie nawyk ścisłego i rzetelnego rozwiązywania problemów. Interpretacja wyników to już zupełnie inna sprawa. Cały czas musimy mieć świadomość, że mówimy o zupełnie niekontrolowanych zjawiskach, ale staramy się je okiełznać praktycznie i teoretycznie. Spójrzmy na Picassa. Zanim według niektórych zaczął rysować te swoje bohomazy, a według innych - stał się prekursorem kubizmu, doskonale rysował i malował klasycznie (jego okres niebieski). Przenosząc to na nasze pole - żeby pozwolić sobie na szaleństwo, odstępstwo od reguły, zastanawiać się na przykład, czy jest sens zastosowania tryskacza, zarządzenia zmiany warunków ewakuacji czy zaproponowania rozwiązań zastępczych, trzeba mieć mocne podstawy. Im solidniejsze, tym lepiej.

Skoro padło nazwisko Picassa, wróćmy na chwilę do tego czasu, kiedy dostał pan wilczy bilet i nie mógł pracować w swoim zawodzie.

Po WOSP, tak było przez kilka lat. W drugiej połowie lat osiemdziesiątych, byłem zatrudniony w Zakładzie Badań Ogniowych ITB, gdzie kontynuowałem rozpoczętą tematykę pożarniczą. Jednak ten przysłowiowy Picasso nie dawał mi spokoju i w okresie od 1990 r. do 1998 r. pracowałem jako samodzielny artysta grafik. Robiłem np. ilustracje dla „Rzeczpospolitej”. To była praca horror - wiadomo, gazeta codzienna, więc do 16.00 musiała być posłana do druku. Ogromna presja czasu, w pół godziny musiałem wymyślić, co narysować i oddać gotowy rysunek. Oprócz tego były też spokojniejsze cykle, kiedy ilustrowałem książki, robiłem plakaty albo rysowałem dla tygodników, miesięczników (np. „Szpilek”, „Kobiety i Życia”, „Warsaw Voice” i innych). Było trochę przygód malarskich, projektowałem plakaty. To wszystko były sprawy związane nie tylko z pasją, ale głównie z utrzymaniem rodziny.

Czyli patrząc z perspektywy czasu można powiedzieć, że decydenci, zatrzaskując panu drzwi do uczelni, mimochodem otworzyli okno do eksplorowania innych obszarów?

Coś w tym jest. Po drodze był jeszcze ciekawy epizod, mianowicie na rok dostałem etat na zastępstwo w Państwowym Liceum Plastycznym im. Gersona w Warszawie, gdzie uczyłem… fizyki i chemii. Kombinowałem, jak zainteresować tak wymagających uczniów, więc w końcu zorganizowałem wystawę „I Newton był poetą”. Tematy tarcia, grawitacji i fal elektromagnetycznych stały się dla nich ciekawe, jak nigdy dotąd (śmiech). Inna sprawa, że miałem tam kilku uczniów, których dodatkowo doszkalałem z chemii przed egzaminami na wydział konserwacji zabytków w ASP.

A jak się ma sprawa ze słuchaczami w SGSP? Czy ma pan inspirujących studentów?

Myślę, że zarówno teraz, jak i przed laty obowiązuje rozkład Gaussa opisujący zdolności i możliwości studentów, identyfikujący większość jako średnio zdolnych, mało jako słabych i niewielką liczbę bardzo zdolnych.

Jest taki stary dowcip o wykładowcy, który przedstawiając swój temat, po każdym wykładzie pytał studentów, czy go zrozumieli. A że eksplorował problem niebanalny i nigdy jakoś nie udało mu się uzyskać klarownej odpowiedzi z sali, przypuszczał, że jednak go nie zrozumieli. Gdy przyszło już do wykładu kończącego cały cykl i znów zamierzał ich zapytać, zamyślił się i powiedział: no, nareszcie sam zrozumiałem! Morał z tego taki, że aby dobrze przekazać wiedzę, trzeba samemu ją doskonale znać. Jak najgłębiej, w sposób fundamentalny, bo często człowiekowi wydaje się, że wie, a tymczasem tylko się orientuje. To za mało.

Spędził pan już długie lata na uczelni, co pana pociąga najbardziej w dydaktyce?

Dydaktyka to przygoda, wędrówka w głąb siebie, bo zobowiązuje do tego, by stale się uczyć samemu, by być na bieżąco, coraz lepiej przekazywać aktualną wiedzę. Dydaktyka to oczywiście dzielenie się wiedzą. To sprzężenie zwrotne między wykładowcą i studentem - jeśli jest odbiór, czyli po prostu student słucha, reaguje, zadaje pytania, ma wątpliwości - jest źródłem satysfakcji. Wtedy wykładowca sam się uczy, co może poprawić w komunikacji, w jaki sposób jaśniej przedstawić problem.

Mam wrażenie, że w przedmiotach ścisłych przekazanie wiedzy jest wyjątkowo trudne. Patrzy się na te rozbudowane wzory i niby ma to być konkret, a to zupełna abstrakcja!

Rzeczywiście są to pewne zdolności abstrakcyjnego myślenia. Ale na podstawie swojego doświadczenia mogę powiedzieć, że w dzisiejszym świecie informacji do przetworzenia, przeanalizowania jest coraz więcej. Za moich czasów studenckich trzeba było na fizyce, czy chemii rozwiązać tysiąc zadań/równań, żeby zrozumieć dane zagadnienie. Teraz nie bardzo jest na to czas. Trzeba jednak przyjąć zasadę, by umieścić problem abstrakcyjny w konkretnym przypadku, np. obliczając temperaturę pomieszczenia z pożarem, dobrze jest wyobrazić sobie, jak ten pożar się rozwija. Warto sięgnąć do danych eksperymentalnych temperatur pożaru, żeby uzmysłowić sobie, jak pożar się zmienia, bo samo równanie to rzeczywiście abstrakcyjne narzędzie do opisu świata.

Czy w związku z tym nie byłoby lepsze kształcenie 5-letnie, które dawałoby więcej czasu na ćwiczenia i laboratoria? Komendant główny PSP uważa, że powinno się rozważyć powrót do pierwotnego modelu, z uwagi na duży stopień skomplikowania obecnych zagrożeń.

Sam ukończyłem studia pięcioletnie. Dają one ciągłość absorpcji wiedzy przez studenta, lepsze rozłożenie materiału, więcej czasu na ćwiczenia i treningi, no i minimum pełny semestr na pisanie pracy dyplomowej, na rozwiązanie istotnego problemu inżynierskiego. Ale tak naprawdę zależy, z której strony na to spojrzeć. Kiedyś studia pięcioletnie jednolite kończyły się tytułem magistra inżyniera, a obecne obejmują czteroletnie studia inżynierskie i dodatkowe trzy semestry (półtora roku) studiów magisterskich. Oba systemy ostatecznie prowadzą do tego samego celu, a decyzja co do ewentualnej zmiany wymaga głębokiego namysłu, ponieważ trzeba brać pod uwagę także sprawy czysto organizacyjne (mamy liczne grono studentów zaocznych, na roczniku jest ponad dwieście osób, a możliwości wykładowców są ograniczone). Jedno jest pewne: im więcej ćwiczeń, tym lepiej. Po latach udało nam się uruchomić laboratorium z teorii pożarów na studiach inżynierskich i z modelowania pożarów na studiach magisterskich, więc studenci ćwiczą te zagadnienia praktycznie.

Czy zauważa pan zmiany pokoleniowe wśród studentów?

Nie sądzę, by były fundamentalne. Co prawda 40 lat temu ściągawki robiło się na karteczkach papieru, potem robiło się odbitki kserograficzne tych karteczek, dziś mamy komórki, smartfony, laptopy. Tak więc zmiany dotyczą głownie zastosowania nowoczesnych technologii do ściągania. Mówiąc poważnie, oczywiście są zmiany wynikające z ekspotencjalnego przyrostu wiedzy, mimo nowych narzędzi, takich jak internet, trudno zapoznać się ze wszystkim nowościami, nawet z naszej dziedziny. Problemem jest identyfikacja rzeczy naprawdę istotnych i przekazanie ich studentom. No i często brakuje czasu na analizę zjawisk, które traktowane są za bardzo powierzchownie.

Czy szkoła jest w stanie nauczyć pokory wobec żywiołu ognia?

Staramy się! Młody człowiek, z natury niepokorny, poszukuje jednak wzorców, autorytetów, opartych na wiedzy, ale i na sposobie interpretacji rzeczywistości. Pokora wynika z tego, że właśnie w miarę przyrostu wiedzy, wchodzenia coraz wyżej, w kierunku wysokiego szczytu, u naszych stóp otwiera się coraz bardziej krajobraz możliwości, poszerza horyzont. W coraz większym stopniu zdajemy sobie sprawę z ogromu widoku roztaczającego się ze szczytu. Pokora to zbliżenie się do realnych możliwości oceny własnej wiedzy i inteligencji, uświadomienie sobie, jak niewiele wiemy.

Pomagają w tym bardziej doświadczeni koledzy, wykładowcy - czasem, jak wiadomo, dość boleśnie, nie zaliczając za pierwszym razem, a nawet za kolejnym. Myślę, że pokora pomaga działać racjonalnie, koryguje nasze błędy.

Pokora to również wiedza o tym, co zrobiono przed nami. Arogancja stanowi jej przeciwieństwo, wynika z nieświadomości - kiedy wydaje się nam, że wszystko wiemy, nie zdajemy sobie sprawy, że otwieramy drzwi, które od dawna są już otwarte. Nie cytujemy pionierów teorii i eksperymentu, ale epigonów. Pokora wobec żywiołu ognia wynika z tego, ile razy się sparzymy, jednym wystarczy tylko raz, innym nieco więcej.

Funkcja zobowiązuje: czy ogień to pański żywioł?

Pewnie. Kiedy byłem młodzieńcem, bardzo lubiłem siedzieć przy ognisku. To były czasy, kiedy podczas wędrówek po Bieszczadach, Beskidzie Niskim można było jeszcze rozpalać ogniska. Ogień jest fantastycznym żywiołem, ale też niezwykle groźnym. Mam takie wspomnienie, gdy jako trzylatek na Święta Bożego Narodzenia dostałem od dziadka tekturowy hełm, pas i toporek strażacki z drewna i właśnie wtedy… zapaliła się choinka w naszym domu! Było wszystko: pożar i strażak! Ogień powoduje konkretne zagrożenia, tu nie ma zabawy. Dlatego w SGSP dążymy do tego, żeby studenci uzyskali jak najwięcej rzetelnych informacji, które często w sposób podprogowy wchodzą do umysłu. Strażak po 10 latach służby często nawet nie wie, dlaczego podczas akcji zareagował tak, a nie inaczej. Działał intuicyjnie, podprogowo, nie było czasu na robienie obliczeń. Czasem nasi studenci narzekają, że mają tak dużo godzin dydaktycznych, tyle wiedzy do przyswojenia, ale nie ma innej drogi. To kiedyś zaprocentuje. Wiele prac dyplomowych jest naprawdę na dobrym, politechnicznym poziomie, więc wydaje mi się, że ta rzeka płynie w dobrym korycie.

Profesor Marek Konecki to też taternik. Żywioł górski również pana porwał! Co pan czuł, gdy nasi w tym roku zdobywali K2?

Przede wszystkim radość, że po okresie stagnacji polscy himalaiści znów zdobywają wysokie szczyty. Niestety, czołówka naszych himalaistów w latach 80. zginęła w górach. I to nie był tylko Jerzy Kukuczka czy Wanda Rutkiewicz. W tamtym okresie nie wróciło z wypraw przeszło 20 polskich himalaistów światowej klasy.

Znał ich pan osobiście?

To zawsze było stosunkowo nieduże środowisko, więc wielu z nich znałem osobiście, innych tylko z widzenia. Dwóch moich przyjaciół, z którymi się wspinałem, zginęło w 1981 r. (jeden to Przemek Nowacki - zamarzł z towarzyszem, na nieplanowanym biwaku, po zdobyciu niezdobytego wcześniej Masherbrum w Karakorum, drugiego zabrała lawina w Kaukazie). Ja wspinałem się do wysokości 6 tys. i jakoś udało się przeżyć, ale to są sprawy, o których zawsze się pamięta. Góry, szczególnie zimą, są naprawdę przepiękne i fascynujące, ale też skrajnie niebezpieczne. Niektórzy mówią, że to zbliżenie do Boga, Opatrzności, absolutu. Mnie chyba najbardziej urzekło piękno natury. Ale wróćmy do wyprawy narodowej na K2. Była to można powiedzieć wyprawa sportowa, chociaż w takim starym, oblężniczym stylu. Himalaizm to sport kameralny, a nie stadionowy, chociaż ta akurat wyprawa stała się wyjątkiem i być może niestety początkiem nowej ery, w której kamery rejestrują wszystko non stop, a za pośrednictwem internetu świat jest informowany na bieżąco. W wyniku tego nagle pojawiło się w Polsce kilka milionów „himalaistów”, którzy wszystko wiedzą najlepiej.

I komentują.

A jakże. W tym jesteśmy bardzo dobrzy. Uważam, że łączność, podobnie jak w straży pożarnej, powinna pomagać. Ale rozsądek i pokora obowiązują zawsze, niezależnie od środków technicznych. Sam pamiętam ze swoich wypraw w Tatry, że niejednokrotnie staraliśmy się zawracać turystów, którzy ewidentnie szli w teren lawiniasty. Bo tu jest trochę tak, jak ze strażakiem mającym doświadczenie - reaguje podprogowo, intuicyjnie wie, że za chwilę może nastąpić rozgorzenie. Doświadczony górołaz czuje, gdzie jest niebezpiecznie. Choć czasem też wie, że jest bardzo niebezpiecznie, ale nie ma innej drogi. Wtedy idzie się, patrzy w niebo i modli, żeby jakoś dotrzeć w bezpieczne miejsce.

Ale potem znów wraca w góry. Nieodparta potrzeba adrenaliny?

W pewnych wypadkach jest to pewnie rodzaj obsesji. Nawet ukułem taką nazwę: tatracyklina - jako hormon, który wydziela się w organizmie tych, którzy ciągle muszą w Tatry wracać.

To pan?

Tak, zawsze byłem tatrofilem. W Himalajach byłem tylko dwa razy, to góry dla prawdziwych wojowników, ludzi skrajnie walecznych i zdeterminowanych, z ciągiem do góry. Suma ryzyk, jakie się tam zbiegają, jest ogromna i wszyscy zdają sobie sprawę, że to balansowanie na bardzo cienkiej granicy między życiem i śmiercią. Dzięki taternictwu poznałem wielu ludzi, bardzo różnych. Z niektórymi dobrze rozumieliśmy się na nizinach, ale góry to co innego - podczas wspinaczki człowiek wcale nie staje się bardziej aniołem. Przebywanie w obozie na kilku tysiącach metrów może obudzić demony i uwydatnić najgorsze cechy charakteru. Tak jak strażak mówi: do pożaru bym z nim nie poszedł, tak górołaz powie: nie poszedłbym z nim w góry. I już niczego nie trzeba więcej tłumaczyć. W ekstremalnych warunkach trzeba mieć pewnych towarzyszy, więc rolą SGSP jest także kształtowanie charakterów.

Rozmawiała
Katarzyna Zamorowska

kwiecień 2018

do góry