• Tłumacz języka migowego
Historia i tradycje

Krótkie dzieje przepisów przeciwpożarowych (cz. 5)

1 Kwietnia 2015

W XIX w. ludzkość coraz sprawniej wykorzystywała do swoich celów wodę, ogień i prąd elektryczny. Nauczyliśmy się masowego wytwarzania cementu i stali, rozbudowaliśmy transport. W ślad za tym wielokrotnie wzrosły wymiary budynków magazynowych, produkcyjnych, widowiskowych i mieszkalnych. Niestety, ich pożary też stały się większe.

Zwyczaje budowlane i gaśnicze z epoki porządków ogniowych, zawodne już w czasach ich świetności, od początku XIX w. coraz boleśniej zderzały się z rzeczywistością. W sposób niemal symboliczny objawiło się to w początkach maja 1842 r. w dostatnim portowym mieście - Hamburgu. 

Same dachówki to za mało

Prawie murowana, ciasna zabudowa śródmieścia przechodziła w luźniejszą zabudowę nowych dzielnic - nieco bardziej murowaną, ale nadal z drewnianą więźbą dachową, klatkami schodowymi i stropami. Charakter zabudowy mieszkalnej nie byłyby szczególnie groźny dla miasta, gdyby nie ogromne połacie magazynów o przeróżnej konstrukcji, głównie drewnianej, wypełnionych palnymi towarami. Zabudowa magazynowa przenikała miasto na wskroś w kilku kierunkach, gdyż zlokalizowano ją wzdłuż sieci kanałów portowych.

Wiosna 1842 r. w Hamburgu była tak upalna i sucha, że w jeziorach i kanałach opadła woda. Władze miasta nie lekceważyły zagrożenia. Zmobilizowano mieszkańców do całodobowych dyżurów przeciwpożarowych, a wiele gmachów miało przydzielone własne drużyny pożarnicze - naprawdę trudno o przykład lepszych porządków ogniowych. Niestety, to wszystko było stanowczo za mało. 5 maja, w niedzielę, około 4.00 zauważono pożar w jednym z magazynów zboża. O tym, co działo się dalej, wiemy z wyjątkowo szczerego i niezamierzenie śmiesznego opisu, sporządzonego przez oddanego swemu miastu strażaka [1].

6.00. (…) Mimo wielkich wysiłków ogień gnany silnym wiatrem, przeskakuje wąski i wysuszony kanał i kieruje się w stronę zabytkowego centrum, zapalając po drodze kolejne składy i magazyny ze zbożem, z których wyskakują w górę fontanny płonącego zboża. Widok niesamowity.
10.00. Wszyscy ludzie i sprzęt w akcji, sytuacja bardzo trudna. (…) Ratownicy przeszkadzają sobie nawzajem (…) Pożar zagraża rynkowi.
11.00. (…) Okazuje się, że ktoś wpuścił do kanału, z którego ciągniemy wodę, duże ilości alkoholu, a ten dostał się do sikawek i węży, zmieniając je w gorejące pochodnie. Dwie sikawki stracone.
11.40. (…) trzeba wyburzyć na drodze pożaru kilka domów, to go zatrzymamy. W ten sposób zatrzymano wiele pożarów w Londynie i Kopenhadze. Jednak szef policji nie zgadza się. (…) jego brat ma tam wielki magazyn żywnościowy. Trudno! Pożar posuwa się dalej.
13.00. Dostajemy 80 sikawek z okolicznych miasteczek i wsi, ale sytuacja coraz cięższa. (…) Wojsko podkłada proch pod kilka kamienic i po chwili zmieniają się one w gruzowisko. Nie uzgodniono jednak z nami, o które domy chodzi i zburzono nie te, co trzeba. Szkoda!
15.00. Zapala się wieża wspaniałego kościoła św. Mikołaja (…) Po dwóch godzinach dach kościoła zapada się. (…) Taki wspaniały kościół!
17.30. Jest decyzja o sprowadzeniu wielkiej armaty i prochu, by zniszczyć kolejne budynki. Trochę późno, bo pożar jest już zbyt blisko ratusza (…). Będzie wysadzany w powietrze, więc setki ludzi wynosi z niego całe sterty akt miejskich.
18.00. Pod ratuszem umieszczono już 400 kg prochu, gdy przybiega jakiś człowiek i mówi, że on ocali budynek. Burmistrz przerywa prace, wszyscy słuchamy. Człowiek ten chce „zakląć” ogień za sumę 60 tys. marek! (…) Senat przyjmuje propozycję. Zaklinacz żąda pieniędzy z góry, senat chce najpierw poznać skutki zaklęcia. No cóż, będą jednak wysadzać.
18.30. Eksplozja tak silna, że niektórych ludzi przewraca na ziemię. (…)
19.00. Panika w mieście. Pojawiają się ludzie hieny. (…)
21.00. (…) Nagle ktoś przybiega z krzykiem, że pali się kościół św. Piotra! (…) Okazuje się, że w kościele od dawna czuwa 10-osobowa grupa ratowników na stałe przydzielona do jego obrony. Mają drabiny, szpryce, wiadra i włosiane koce do tłumienia ognia. (…) część z nich pracuje ciężko na poddaszu (…).
6 maja 1842 r., godz. 8.00. Równocześnie z obroną kościoła trwa akcja ewakuacyjna blisko tysiąca osób zaatakowanych przez ogień: przytułku, szpitala i więzienia.
10.00. Zapada się wspaniała wieża kościoła św. Piotra, ogień wypełnia wnętrze naw. (…)
8 maja. (…) Nagle wiatr ustaje, siła ognia słabnie. (…) Senat liczy straty. Są ogromne! Spaliło się 1100 domów, 102 magazyny (…). Życie straciło 100 osób.

Po tej tragedii władze samorządnego Hamburga powołały zawodową straż pożarną, niezależną od działań policji, wojska i innych zaklinaczy ognia. Miasto odbudowano, a nawet rozbudowano, czyniąc je w miarę możliwości bardziej niepalnym. Wszystko to razem: zawodowa straż pożarna, stosowanie ogniomurów, zwiększenie odległości między budynkami, miało uniemożliwić powstanie kolejnego samonapędzającego się pożaru strefowego.
A jednak Hamburg spłonął po raz drugi. W 101 lat po opisywanym pożarze, w lipcu 1943 r., Anglicy wywołali w nim ogromną burzę ogniową. Załoga najlepszej w Niemczech, a może i na świecie straży pożarnej zginęła wówczas w boju, a 30-40 tys. hamburczyków poniosło śmierć. Bo okazało się, że zabudowę Hamburga, teoretycznie niepalną, można było podpalić. Jego kilkukondygnacyjne kamienice miały przecież drewniane stropy i klatki schodowe, a mieszkania pełne były palnego dobytku. Należało tylko otworzyć te budynki, co uczyniono za pomocą bomb burzących. Na gruzy i domy bez dachów i okien spadły w krótkim czasie dziesiątki tysięcy bomb zapalających.

Odbudowa Hamburga po pożarze z 1842 r. to przykład tego, że ochrona przeciwpożarowa nawet w poukładanych Niemczech musiała ustąpić przed możliwościami technologicznymi. Na żelbetowe stropy i klatki schodowe w budynkach mieszkalnych trzeba było czekać aż do XX w., a nawet do jego drugiej połowy.

W XIX w. powstawały zaś budynki z cegły i żelazobetonu, mieszczące setki, a nawet tysiące ludzi i dające złudę dużej trwałości. To, że budowano je z materiałów niepalnych, nie czyniło ich jednak bezpieczniejszymi. O warunkach ewakuacji początkowo nie myślano wcale: robotnicy fabryk przeciskali się wąskimi alejkami między maszynami a stosami palnych towarów, a pracownicy biur gnieździli w wypełnionych szafkami i aktami kantorkach. Głównym źródłem światła sztucznego były lampy naftowe, więc zapasy nafty musiały być pod ręką. Jeśli idzie o pożary wewnętrzne, wszystko to razem dało efekty budzące grozę. Ofiary pożarów liczono nawet w setkach. W dodatku długotrwały pożar ogromnego magazynu czy fabryki - wybudowanych z materiałów niepalnych - miewał taką energię, że przepalał stropy, dachy, a nawet ściany i przez promieniowanie przenikał oknami do sąsiednich budynków niepalnych. Stosowania nowych technologii w taki sposób, by budynki nie poddawały się pożarom, dopiero się uczono. Zresztą nadal zdarzały się przypadki dużej niefrasobliwości, czyli budynki wykonane w całości z drewna. 4 maja 1897 r. w Paryżu przy Champs-Elysées od jednego z pierwszych kinematografów spłonęła szybko i w całości wielka drewniana szopa handlowa, zwana Bazar de la Charité. A w niej 126 kobiet, głównie arystokratek, wśród nich Zofia z Bawarii, rodzona siostra cesarzowej Sissi. Ponad 200 osób zostało rannych!

Do radzenia sobie z pożarami już wcześniej angażowano wybitnych wynalazców, ale dopiero z końcem wieku zdobyte doświadczenia zaczęto przekuwać w naukę, badania ogniowe, a w ślad za tym w już niezbędne przepisy przeciwpożarowe. Jednocześnie poprawiano jakość działań ratowniczo-gaśniczych. Powstawały straże ochotnicze, z czasem przekształcane w straże zawodowe, wyposażane w coraz lepszy sprzęt. Powiedzmy sobie jasno. To dzięki ofiarnym działaniom tych strażaków pożar zatrzymywał się na jednym budynku. Niestety, mimo wysiłków - z kilkunastoma mieszkańcami lub kilkudziesięcioma (i więcej) pracownikami - za późne wykrycie pożaru, zbyt łatwy i szybki jego rozwój, brak warunków ewakuacji. Cóż więc było robić?

W różnych krajach odpowiadano sobie na to pytanie jednakowo i jest to odpowiedź także dziś aktualna: zauważyć pożar jak najwcześniej i zdusić go, póki nie urośnie. Już wtedy istniały techniczne możliwości, by tę zasadę stosować w praktyce. Oto one.

Węże

W pierwszej kolejności myślano o poprawieniu skuteczności interwencji. Ludziom z pomocą przyszedł rewolucyjny wynalazek - wąż pożarniczy. Z chwilą, gdy gdzieś opanowano jego produkcję, natychmiast następowały zmiany w sposobie gaszenia. Otóż zamiast sznurów ludzi podających sobie wiadra z wodą - jak to mówił w skeczu Poli się Mikołaj Grabowski: ón ónymu, ón ónymu, ón ónymu, a ostatni to niech leje ino w ogiń… - co było metodą nie dość, że absolutnie nieskuteczną (…a chałupa Kurasiowy poliła się jak jasny pieron!...), to jeszcze niebezpieczną, bo trzeba było stać naprawdę blisko ognia, żeby do niego z wiadra dochlusnąć. Używając węży, można było gasić z daleka, trafiając prądem wody całkiem precyzyjnie w ognisko pożaru. Sikawki, węże i prądownice spowodowały istotne zmiany w porządkach ogniowych.

A skąd wzięły się węże strażackie? Pomińmy tu próby starożytnych Greków z pompami i wężami (wynalazca pomp - Ktesibios), które były ciekawostką nawet w czasach wynalezienia. Pompy i węże wymyślono od nowa w nowożytnej Europie. Na tym polu pierwszeństwo przypadło Holendrom. Jan van den Heyden w 1673 r. gasił pożary w Amsterdamie za pomocą giętkich węży tłocznych. W 1764 r. zaczęto wyrabiać węże strażackie w Filadelfii w USA. Na przestrzeni XIX w. węże tłoczne i ssawne stały się niezbędnym elementem wyposażenia sikawek konnych. Ale nie tylko.

Dynamiczny rozwój przemysłu ciężkiego pozwolił na produkcję rur żeliwnych i stalowych, a te zastosowano do doprowadzania wody do budynków. Same wodociągi to starożytny wynalazek. W średniowiecznym Krakowie woda była dobrem dostępnym powszechnie (ale za słoną opłatą) dzięki drewnianym wodociągom. Stal i żeliwo zmieniły tu wiele, bo instalacje stały się trwalsze i pozwalały na zwiększenie ciśnienia wody. A skoro woda była w domach, zastosowanie strażackich węży z prądownicami nie tylko do podlewania ogrodów, lecz także jako wyposażenia budynków, by gasić pożary, nim straż je dostrzeże (na ogół za późno), nasuwało się samo. I tak też zrobiono w drugiej połowie XIX w. Hydranty wewnętrzne gdzieniegdzie zaczęto stosować naprawdę późno, bo doprowadzenie bieżącej wody do każdego budynku to jeszcze większy wysiłek cywilizacyjny niż elektryfikacja. Najszybciej upowszechniły się w zakładach przemysłowych i towarzyszących im magazynach, bo tam woda była na ogół niezbędna do produkcji, a zagrożenie pożarowe wysokie.

Ale choć można się obyć bez wodociągu, bez wody nie da się żyć. Do wielu domów i mieszkań donoszono codziennie po kilka wiader na rodzinę, a porządki ogniowe wymagały, by nawet gromadzić jej zapasy w beczkach. Pomysłowi ludzie postanowili usprawnić tu co nieco. I zanim nastały stacjonarne hydranty wewnętrzne, oni pomyśleli o narzędziu gaśniczym, które byłoby przenośne.

Konewki

Beczki z wodą i skrzynie z piaskiem były kiedyś (a tu i ówdzie jeszcze są) zasadniczym zabezpieczeniem przed pożarem. Sama woda to jednak nie wszystko, potrzebne były narzędzia do jej podawania. Istniały konewki, ale najprostsze i najstarsze to wiadra (koniecznie z okrągłym dnem, żeby nie kusiło, by zabrać naczynie do innych celów niż gaszenie pożarów). Były też w pogotowiu szmaty uwiązane na kijach, gotowe do zmoczenia i tłumienia ognia. Szczyt luksusu gaśniczego to wielkie strzykawki, zwane szprycami. Ale…

Chodziło o to, by mieć w pogotowiu coś zajmującego mniej miejsca niż beczka, o zasięgu działania szprycy, skuteczności konewki i niezawodności wiadra. No i żeby zawierało w sobie coś, co by gasiło lepiej niż woda.
Już w 1726 r. Ambrose Godfrey opatentował bombę wodną, czyli beczkę lub szklany balon z wodą i z ładunkiem prochowym (beczek użyto przy gaszeniu Hamburga w 1842 r.). Jednak coś, co wybucha, nie jest urządzeniem przyjaznym w użyciu, więc wynalazek się nie upowszechnił. Przełom nastąpił w 1818 r., znowu w Anglii, gdy kapitan George W. Manby cylinder o pojemności 13,6 l napełnił nie wodą, a proszkiem gaśniczym na bazie węglanu potasu, wstawił w to rurkę syfonową z zaworem, zakręcił i doładował powietrzem. I zarówno pod względem kształtu, budowy, sposobu działania, jak i środka gaśniczego nic się praktycznie nie zmieniło od tamtego czasu w gaśnicach proszkowych pod stałym ciśnieniem (typu X), oprócz tego, że zamiast powietrza stosuje się azot. W XIX w. wykorzystano w gaśnicach inne rodzaje proszków i gazy pod ciśnieniem (dwutlenek węgla) oraz wymyślono najtańszą i najbardziej zawodną gaśnicę (w dodatku na skutek zasady uruchamiania jej przez konieczność uderzenia o ziemię, powodującą uszkodzenie innych rodzajów gaśnic przez użytkowników - z automatu każdą próbowali tak uruchomić) - na pianę chemiczną, która na domiar wszystkiego parzyła kwasem. Na początku XX w. zastosowano halony. Nic już zatem nie stało na przeszkodzie upowszechnieniu gaśnic - oprócz ich ceny. I sformułowania przepisów lub warunków ubezpieczenia, które określiłyby zasady ich stosowania.

Oczywiście powszechnie dostępne było inne urządzenie gaśnicze - zbiornik z tłokiem, krótkim wężykiem i prądowniczką, nazywany hydronetką. Tańsza od wodociągów, tańsza od gaśnic, a jakże pożyteczna. Szpryca, wiadro i konewka w jednym.

Ptaszki

Szybko zorientowano się, że głównym zagrożeniem dla życia ludzi w pożarach wcale nie jest ogień, lecz dym, a ściślej rzecz ujmując - tlenek węgla. Gaz zabijający biednych i bogatych. Groźny dla ówczesnych mieszkańców wielkich miast i bez pożarów, bo był głównym składnikiem produktu ubocznego koksowni - gazu miejskiego. Gazem tym, nim nastała elektryczność, oświetlano ulice, domy, szpitale i urzędy, bo nie śmierdział i nie kopcił jak nafta. Wyznaczone osoby miały dbać o zapalanie i gaszenie tysięcy lamp. I była to praca bardzo odpowiedzialna, bo jeśli zgaszono płomyczek, a nie zakręcono zaworka lub okazał się on nieszczelny, to za kilka godzin znajdowano ludzi uśpionych snem wiecznym.

Próbowano bronić się przed tymi zagrożeniami. Niemcy chwalą się, że pierwsi wynaleźli czujkę pożarową. Nie byli pionierami. Ale ich wynalazek jest tak oryginalny, że warto go opisać. Otóż w 1894 r. opatentowano w Niemczech następujące urządzenie alarmowe: para kanarków siedziała w klatce, której dno miało kształt lejka zakończonego wagą. Po naciśnięciu zwierała ona styki instalacji elektrycznej. Lejkowaty kształt dna nie zachęcał ptaszków do latania w dół, co zapobiegało alarmom fałszywym. Jeśli oba ptaszki opadły na podłogę, ciężarem swoich ciałek wzniecały alarm pożarowy czy gazowy. Dwa, bo jeden mógł usiąść na wadze przypadkiem, ale nigdy dwa na raz - powiedzmy to jasno: żywe. To była pierwsza czujka dymu czy tlenku węgla. A dlaczego kanarki? Bo są znacznie wrażliwsze na działanie trujących gazów niż człowiek, więc dużo szybciej traciły przytomność i spadały na wagę, włączając obwód syreny.

Zastosowanie tego wynalazku w praktyce było wielce kłopotliwe, ale możliwe. Zresztą nawet i bez wagi uruchamiającej alarm kanarki w biurach, urzędach czy domach hodowano powszechnie nie tylko dla ich śpiewu. Bacznie zwracano uwagę na to, czy nie padają, bo ich wrażliwość na trucizny była znana już wcześniej. Oswojone zwierzęta często zresztą trzymano w miejscach niebezpiecznych, jak na przykład kopalnie, by swoimi wyczulonymi zmysłami informowały o nadciągających zagrożeniach. Pierwszy elektroniczny alarm przeciwpożarowy, którego zasada działania nie opierała się na śmierci tych sympatycznych stworzeń, opatentowano w USA cztery lata przed niemieckimi ptaszkami. Autorem tego wynalazku był Francis R. Upton.

W 1902 r. w Anglii George A. Darby opatentował czujki z prawdziwego zdarzenia: czujkę płomienia i czujkę dymu (zwane sensorami). Ich zastosowanie w praktyce było już tylko kwestią elektryfikacji osiedli ludzkich. Wielka Wojna nieco zahamowała postęp w tym zakresie, ale w latach 20. ub. wieku systemy sygnalizacji pożaru ratowały życie i mienie w większych miastach Anglii i USA. W późnych latach 30. uczeni szwedzcy stworzyli izotopowe czujki dymu, kompletując tym samym zasadnicze sposoby wykrywania zjawisk pożarowych. A w tym samym czasie w Anglii wiele budynków nie dość, że było wyposażonych w systemy sygnalizacji pożaru, to jeszcze poprzez monitoring powiadamiały one kogoś o pożarach w sposób automatyczny. Jednak nie, nie straż pożarną, lecz… policję.

Ale znacznie wcześniej i o wiele więcej budynków chroniły urządzenia łączące w sobie zalety wykrycia pożaru i jego gaszenia, i to bez ingerencji człowieka.

Fortepiany

Anglik William Congreve (ten sam, co adaptował na potrzeby europejskie dalekowschodni wynalazek - rakiety bojowe, czyli race kongrewskie) sprytnie opatentował w 1812 r. instalację zraszaczową. Nie wynalazł jej sam, tylko podpatrzył, jak ktoś inny zastosował wówczas w jednym z teatrów nawiercone rury pod sufitem, zasilane ze zbiornika grawitacyjnie. Urządzenia te stosowano potem w fabrykach tekstylnych. Ani jednak patent Congreve’a, ani owe rury nie były samoczynnymi urządzeniami gaśniczymi, bo ich uruchomienie wymagało przestawienia dźwigni zaworu przez człowieka. Samoczynność gaśnicza przyszła na świat w USA ponad pół wieku później.

Henry S. Parmalee z New Haven w stanie Connecticut, prężny przedsiębiorca w wielu branżach, właściciel m.in. fabryki fortepianów, nie chciał zbankrutować za sprawą pożaru. Ubezpieczenie od ognia mogło pokryć jakieś straty, ale nie do odtworzenia były zapasy cennych surowców i wyroby gotowe, a czas wypadnięcia z rynku mógł być już nie do nadrobienia. Postanowił zatem chronić swoje mienie skutecznym urządzeniem gaśniczym. Uznał przy tym, że instalacja zraszaczowa systemu Congreve nie nadawała się do wytwórni fortepianów. Po pierwsze nie była samoczynna. Po drugie otwarcie zaworu oznaczało lanie wody ze wszystkich otworów rury, czyli zmoczenie wszystkich przedmiotów, także tych niepłonących, co w przypadku instrumentów muzycznych oznaczało straty równie wysokie, jak te powstałe od pożaru.

Pan Parmalee wpadł na pomysł, by pożar sam otwierał sobie odpowiednią rurkę z sitkiem, a wtedy woda tryśnie na ogień tylko w tym miejscu, co trzeba. Wtedy zawilgocone zostanie tylko to, co i tak by się spaliło, więc straty będą ograniczone. A jeśli pożar rozwinie się dalej, to sam sobie inne rurki z wodą pootwiera. Tylko jak to zrobić?

Pomysł był prosty - rurka bezzaworkowa. Temperatura pożaru powodowała zsunięcie kapturka założonego (naklejonego) na sitko. Woda była w rurze pod ciśnieniem, więc gdy kapturek się rozszerzył i stopił się klej, sama go spychała z sitka. Działało to na tyle pewnie, że w 1874 r. fabryka fortepianów Henry’ego Parmalee została zabezpieczona pierwszym na świecie działającym automatycznie, czyli bez udziału człowieka, stałym samoczynnym urządzeniem gaśniczym tryskaczowym.

Co ciekawe, zamieszkały w tym samym czasie w Anglii wynalazca z Ameryki Hiram Maxim (wynalazca karabinu maszynowego, którym armie angielska, rosyjska i niemiecka siekały się na strzępy w czasie Wielkiej Wojny), pracował nad koncepcją zabezpieczenia przeciwpożarowego fabryki mebli. Uznał, że musi się w niej znajdować samoczynna instalacja gaśnicza, wypełniona wodą pod ciśnieniem, której wyciek uruchomi temperatura pożaru. Uważał też, że niezbędny jest samoczynny sygnał o zadziałaniu instalacji gaśniczej, słyszalny dla otoczenia i przekazywany do straży pożarnej. Idea Maxima określała więc zasadnicze funkcje samoczynnego urządzenia gaśniczego, których do dziś wymaga się przepisami przeciwpożarowymi. Prace Maxima pozostały jednak w sferze teorii, podczas gdy Henry Parmalee jako pierwszy w świecie zbudował działające urządzenie.

Parmalee chciał zarobić na swoim wynalazku. Występował z odczytami w Ameryce i w Europie, demonstrował działanie urządzenia, starał się nim zainteresować właścicieli fabryk i firm ubezpieczeniowych. Wynalazek przyjmował się jednak bardzo opornie, bo przecież jego zastosowanie tanie nie było, a tryskacze kapturkowe nie zawsze pewnie działały. Ale w 1883 r. w urządzenia systemu Parmalee wyposażono kilka fabryk tekstylnych w Boltonie, co pozwoliło na znaczące obniżenie składki ubezpieczeniowej tych szczególnie palnych zakładów. Znaczące na tyle, że kariera urządzeń tryskaczowych zaczęła nabierać rozpędu.

Zyskała on właściwą dynamikę nie za sprawą Parmaleego, lecz dzięki jego tryskaczowemu podwykonawcy - Fryderykowi Grinnellowi. Obmyślił on tryskacz tak udany, że jego budowa nie zmieniła się od czasów wynalezienia przed 130 laty. Ma on postać wkręcanego w rurę śrubunku z otworem zatykanym mosiężnym koreczkiem, wypieranym elementem ognioczułym trzymanym przez strzemionko. Na strzemionku zamontowany jest rozpraszacz strumienia wody (deflektor). Element ognioczuły to zamek topikowy - dwie blaszki zlutowane metalem topiącym się w temperaturach niższych od temperatury wrzenia wody. Taki tryskacz był tańszy w produkcji i bardziej niezawodny od kapturkowego.

To jednak nie wszystko. Grinnel opracował pierwsze metody projektowania urządzenia tryskaczowego: diagramy wydatków wody w zależności od ilości mogącego płonąć materiału, optymalne wysokości montażu tryskaczy, udoskonalił zawór kontrolno-alarmowy, by nie utrzymywać stale w instalacji nazbyt dużego ciśnienia wody. Jednym słowem - doprowadził urządzenia tryskaczowe do takiej doskonałości, że praktycznie nie uległy one zmianom od ponad 100 lat! Teraz oczywiście dysponujemy lepszymi pompami, precyzyjnymi ampułkami szklanymi zamiast zamków topikowych, subtelniejszymi główkami tryskaczy i tryskaczami na mgłę wodną, ale to szczegóły. O tym zaś, że urządzenia tryskaczowe pochodzą z wieku pary, a nie elektryczności, świadczy urządzenie alarmowe nieodłącznie z nimi związane - dzwon uruchamiany turbinką wodną. Firma Grinnell istnieje do dziś i zajmuje się tym samym, co przed 130 laty.

***

Jak widać, w XIX w. ludzkość dokonała niebywałego skoku technicznego i technologicznego również na polu ochrony przeciwpożarowej. Szkoda, że w żadnym z jego aspektów nie uczestniczyła Polska. Dopiero po I wojnie światowej przyszedł czas na samodzielne inicjatywy Polaków, co sobie wywalczyli. Tylko czy zdołają wykrzesać z dotychczasowych peryferii, celowo zaniedbanych i oduczonych samodzielności, myśl i inicjatywę godną centrów cywilizowanego świata, czyli coś znacznie ponad to, co usiłowali zaszczepić im Prusacy, Austriacy i Rosjanie? Czy zdołają nadrobić dystans sięgający, bagatela, od niemal 50 (tryskacze) do 100 (gaśnice) albo 150 (niepalność dachów) lat? Czy w ogóle ten dystans pojmą i zechcą go nadrabiać? O tym w następnej części cyklu.

St. bryg. Paweł Rochala jest naczelnikiem wydziału w Biurze Rozpoznawania Zagrożeń KG PSP.

Literatura

do góry